~.Imaginarium.~
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.



 
IndeksLatest imagesRejestracjaSzukajZaloguj

 

 [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)

Go down 
AutorWiadomość
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyCzw 12 Kwi 2018, 14:19

Tytuł: Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami
Oryginalny tytuł: Attack-Dogs Make Great Babysitters
Autor: Only_1_Truth
Zgoda na tłumaczenie: Jest
Tłumaczenie: Lampira7
Beta:  Nie ma
Link: http://archiveofourown.org/works/710074/chapters/1312445

Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami

Rozdział 1: Psy stróżujące vs psy kanapowe

Trzeci napastnik padł z kulą w klatce piersiowej, a Bond ruszył naprzód, ignorując głos M karcący go przez słuchawkę. To było dość standardowe przemówienie, obracające się wokół nie zabijania każdego wroga, gdy MI6 wciąż miało pytania, które wymagały odpowiedzi, itd. Minęło trochę czasu, odkąd M była na polu, więc nie trudził się, by podkreślić, że mógłby sam udzielić odpowiedzi na te pytania, jeśli tylko by chcieli, o ile to nie on byłby martwy.

— Tak, M — mruknął posłusznie, najprawdopodobniej w najwłaściwszym momencie, bo w jednostronnej rozmowie nastała przez chwilę cisza. Szedł dalej, trzymając broń w pogotowiu.

— Nie słuchasz mnie, prawda?

— Właściwie staram się pozostać przy życiu — odpowiedział bez większego zainteresowania. — Przestanę strzelać do ludzi, gdy ci przestaną starać się mnie zastrzelić.

To spowodowała, że głos na drugim końcu linii zamilkł, chociaż usłyszał, że ktoś, kto był w pokoju z M prychnął z rozbawienia, po czym kobieta za pomocą odrobiny werbalnego ataku, powiedziała temu komuś, co ma zrobić.

Zanim Bond zadał pytanie, inny głos przekazał mu instrukcje:

— Będzie im trudniej cię śledzić, jeśli pójdziesz na niższe piętra. Po twojej lewej i prawej stronie powinny znajdować się drzwi. Droga za tymi prawymi jest szybsza, ale…

Bond skorzystał z tych po prawej stronie. Drzwi były zamknięte, ale użył porządnego kopnięcia, aby zaradzić temu problemowi. Wciąż trzymając pistolet w dłoniach, wszedł do pokoju zdecydowanym, płynnym krokiem.

— Wybrał te po prawej? — Zabrzmiał głos wzdychającej M.

Głos pełen rezygnacji był wystarczająco cichy, by wykazać, że technik odpowiedzialny za kierowanie Bonda odchylił się z rezygnacją na swoim krześle.

— Tak, Madame.

— Była szybsza — odparł obronnie Bond, rozsądnie powtarzając słowa technika.

M ponownie pochyliła się nad odbiornikiem, próbując zrozumieć, co robił jej najlepszy i najbardziej kłopotliwy agent.

— Bond, jaka jest sytuacja?

Był uciążliwy, ale także był świetnie wyszkolonym agentem MI6, a jego bladoniebieskie oczy już rozglądały się trzeźwo po pomieszczeniu. Mięśnie były napięte, ale postawę miał rozluźnioną i gotową do działania. Jego zmysły zanotowały, że pokój był pozbawiony wrogich strzelców, zanim jego umysł zaakceptował to poprzez logikę i było to widoczne w jego postawie, gdy rozluźnił się w minimalny sposób. Tylko ktoś, kto znał go od lat, zauważyłby różnicę. Każdy przeciwnik, który pojawiał się w takim momencie, szybko dowiedziałby się, że ta zmiana w żaden sposób nie powodowała, że Bond reagował wolniej. Ponieważ nawet spokojny 007 był wciąż przerażająco zabójczy, nie wspominając o jego impulsywności, jak twierdziła M.

— Jeszcze jeden pusty pokój. — Jego niski monotonny głos uspokoił M. — Stół i krzesła.

Ten budynek był jak labirynt, a fakt, że był to jeden z budynków, których było pełno na wyspie, nie był zachęcający. W środku był głęboko urażony tym, że żaden z kształtujących się złoczyńców nie uznawał się za prawdziwie złego, dopóki nie spełnił stereotypu kupienia własnej ściśle tajnej wyspy. „Ściśle tajna” była z reguły przereklamowanym określeniem, a zabawa w chowanego z uzbrojonymi bandytami w piekielnym upale prawdopodobnie obrzydziła Bondowi na stałe wyspy. Jeśli kiedykolwiek naprawdę dotrzyma obietnicy o wakacjach, wybierze jakiś zalesiony, chłodny  i solidny teren pozbawiony dostępu do morza.

Jego mięśnie natychmiast znów się spięły, a palce nieświadomie nacisnęły mocniej na spust pistoletu, gdy jakiś ruch przykuł jego spojrzenie. Zbyt szybko stwierdził, że pokój był pusty, ponieważ odkrył, że przy starym, poobijanym metalowym stole ktoś był. Dzieciak nie starszy niż siedem lat i nie większy niż średniej wielkości pies, wystarczający mały, by zwinąć się na krześle i pozostać w ukryciu, dopóki się nie poruszył.

M musiała usłyszeć, że jego oddech zatrzymał się delikatnie, bo zapytała napiętym, profesjonalnym głosem:

— 007, co się dzieje?

Po raz pierwszy, Bond nie był pewien, co zrobić w danej sytuacji. Jego spojrzenie wędrowało po pokoju, aby upewnić się, że nie było żadnych innych niespodzianek, gdy odpowiedział z roztargnieniem:

— Jest tu… Jest tutaj dziecko. Może ma sześć albo siedem lat. — Jego oczy w naturalny sposób odebrały każdy niuans, a chłopiec skulił się milcząc, gdy agent 00 przyglądał mu się. — Wydaje się, że Krąg Westforda przytrzymywał go tu przez jakiś czas.

— Powiadomię odpowiednich ludzi. Dziecko będzie stanowiło priorytet dla ekipy sprzątającej. Kontynuuj swoją misję.

Bond jednak już podjął decyzję i jak zwykle, to co postanowił zdecydowanie odbiegało od tego, co inni od niego chcieli, jak odkryła M. Szedł już w kierunku dziecka.

To nie było zbyt dobry ruch. Być może dlatego, że Bond był dużym mężczyzną, a bardziej prawdopodobną przyczyną tego było, że wciąż trzymał broń w gotowości. Wielkie, brązowe oczy dziecka otworzyły się szeroko za rozmazanymi szkłami okularów, widocznymi pod plątaniną ciemnych, brudnych, brązowych włosów. Dzieciak odskoczył jak oszalały zając. Nie był to jednak zbyt duży problem, jak można było oczekiwać, ponieważ mocny stół wydał z siebie jęk protestu, a krótki łańcuch prowadzący do kostki chłopca, nie pozwolił mu uciec.

Mrużąc swoje nieprzeniknione oczy, Bond zmienił swój poprzedni raport:

— Jest tutaj dzieciak przykuty do stołu.

— Na litość boską, Bond, nie możesz teraz nic z tym zrobić! Musisz znaleźć przesyłkę, którą otrzymał Westford i uciszyć go. — Próbowała zmusić go do bycia rozsądnym. — Poza tym, nadajesz się na opiekunkę w takim samym stopniu jak ja… — Miała w tym rację. Oboje byli tak samo przygotowani do opieki nad dziećmi jak urodzone i wychowane do walki psy były przystosowane do kanapowego życia.

Jak zwykle, Bond zignorował ją, a przynajmniej postanowił później rozważyć jej słowa, gdy uporządkowywał to, co widział i po cichu dedukował wszystko we własnym umyśle. Okrążył stół, a lufa jego pistoletu była wycelowana teraz w podłogę, nawet jeśli broń, wciąż była odblokowana i gotowa do użytku. Chudy chłopiec ostrożnie zszedł mu z drogi. Był uroczym dzieciakiem, o dużych oczach i delikatnych rysach twarzy, w zbyt dużych spodniach i koszulce, przez co wyglądał jakby miał udać się do szkoły, jeśli można było zignorować kurz, brud, zadrapania oraz widoczne siniaki. W tej chwili oddychał szybko, spoglądając niepewnie na Bonda, jak na wielkiego węża. Najwyraźniej w ogóle go nie lubił.

— Bond! — M ponownie na niego krzyknęła.

Bond wyjął słuchawkę z ucha i włożył ją do kieszeni spodni. Będąc tam, gniew MI6 był zaledwie brzęczeniem komara. Nie chodziło o to, że całkowicie się z nią nie zgadzał, miała odrobinę racji, ale nie zamierzał zmienić zdania. Takiego małego dzieciaka nie można było pozostawić przywiązanego do stołu, gdy dookoła wędrowali ludzie z bronią. Będąc całkowicie poza swoim żywiołem, idąc na kompromis, nie schował broni, tylko trzymając ją w jednym ręku tuż przy swoim boku, przykucnął powoli, mówiąc spokojnie:

— Nie zamierzam cię skrzywdzić, więc nic nie rób.

Nie znaczy to, że agent 007 miał pojęcie, co siedmiolatek powinien zrobić w takiej sytuacji, ale uznał, że najlepiej będzie jeśli zabezpieczy się z każdej strony. Przecież małe rzeczy również mogą być niebezpieczne. Ostatecznie, M była jedynie drobną staruszką, ale mogła sprawić, by drżał w swoich butach, jeśli zostałaby wystarczająco sprowokowana (w taki sposób jak zdjęcie słuchawki i schowanie jej do kieszeni). Dzieciak wyglądał na przestraszonego do granic możliwości, ale jego delikatne, małe dłonie były zaciśnięte w pieści. Wyglądał niczym dzikie zwierzę zapędzone w kąt.

Spośród wszystkich możliwych, metaforycznych dzikich zwierząt prawdopodobnie wiewiórka najlepiej pasowałaby do dzieciaka, ale cóż. Bond był zdecydowany nie lekceważyć go ze względu na małe rozmiary, nawet jeśli wielkościowo przy chłopcu wyglądał jak pies do myszy.
Wyciągnął powoli rękę, w której nie trzymał pistoletu. Chłopiec podskoczył, gdy palce agenta zacisnęły się wokół końca łańcucha znajdującego się najbliżej niego. Spokój chłopca został wtedy zniszczony, gdy Bond w zasadzie trzymał go na smyczy. Dzieciak przesuwał się z nogi na nogę i oddychał szybko oraz nieregularnie.

Dobry Boże, jak mam sobie z tym poradzić? - pomyślał Bond, czując daremną panikę, nie pasującą w ogóle do jednego z najlepszych tajnych agentów w Wielkiej Brytanii. Zaczął zastanawiać się, czy nie posłuchać M i nie pobiec dalej korytarzem. Przynajmniej wiedział, co robić z celami i wrogami. Specyfiką jego pracy było to, że gdy dochodziło do kontaktu z nimi, strzelanie było ogólnie bezpieczną odpowiedzią. Za to teraz patrzył na przerażonego i nieprzewidywalnego chłopca, stanowiącego zagadkę, która przedstawiła mu milion problemów, z których żaden nie mógł zostać natychmiast rozwiązany przez kulę.

— Hej — powiedział, czując się sfrustrowany i widząc, że dzieciak się cofa, już będąc bardzo daleko na swoim metrowym łańcuchu. — Powiedziałem, że cię nie skrzywdzę!

Gdyby Bond miał większe doświadczenie z dziećmi, wiedziałby, że ostry ton nie jest dobrym pomysłem. Z większą szybkością, niż się spodziewał, małe ciałko poruszyło się w panice, dając agentowi 00 niewiele opcji do wyboru. Odruchowo, Bond rzucił się do przodu i chwycił go. Nastąpiła krótka walka, ale przynajmniej wiedząc podświadomie, że małe dzieci słyną z hałaśliwości, udało mu się złapać chłopca jednym ramieniem wokół brzucha, a drugą rękę zacisnął mocno na jego ustach. Usłyszał spanikowany wrzask oburzenia, będący natychmiastowo stłumiony przez jego dłoń. To wymagało puszczenia pistoletu, co prawdopodobnie zirytowało Bonda bardziej niż wszystko inne, co się wydarzyła dzisiejszego ranka. Zdając sobie sprawę, że szybko staje się to śmieszne i marnuje zbyt wiele czasu, Bond obrócił się wokół swojego nowego problemu, wciąż trzymając dłoń na jego ustach. Przerażone oczy odmówiły spotkania go. Dzieciak usiłować oderwać jego rękę od swojej twarzy i uwolnić się od ramienia oplecionego wokół talii, nawet jeśli Bond był wyraźnie silniejszy od niego.

— Okej, powiem to jeszcze raz i tym razem… posłuchaj! — syknął Bond, żałując, że nie może wrócić do bycia małomównym polowym agentem, potencjalnie kimś kto strzelał szybciej niż powinien, który nawet rzadko rozmawiał z M lub swoim Kwatermistrzem, jeśli nie było potrzeby. Ale dzieciak nie powinien tutaj być i nie zasługiwał na to wszystko i choć Bond wyszkolony do tego, żeby strzelać z zimną krwią oraz zabijać bez wyrzutów sumienia, miał serce, które teraz mówiło mu, że zapewnienie bezpieczeństwa dziecku było tak samo ważne, jak pokój pełen celów.

— Nie jestem jednym z mężczyzn, którzy cię tu zostawili. Wyprowadzę cię stąd.

To wydawało się dość proste. Niestety, Bond nie wiedział, ile lat musiało mieć dziecko, żeby rozumieć różne rzeczy. Zakładał jednak, że wiek siedmiu… a może sześciu lat… to wiek, gdy dzieciaki były dość inteligentne.

Tak przypuszczał.

— Rozumiesz?

Przez chwilę wyglądało na to, że Bond nic nie wskórał, gdy wielkie, zapłakane oczy spojrzały na niego przez zabrudzone okulary, a jedno z tych oczu było niestety podbite. Niechętna akceptacja pojawiła się w ciemnobrązowych tęczówkach chłopca. Chłopiec, wciąż stojąc nieruchomo, pokonany lub cicho czekający na to, co się stanie dalej, kiwnął nieśmiało swoją kudłatą głową pod ręką agenta.

— W porządku… Bądź cicho — rozkazał Bond.

Mając tylko około pięćdziesiąt procent pewności, że jego polecenie zostanie wykonane, 007 zabrał swoją dłoń. Czuł się absurdalnie zadowolony z siebie, gdy nie było żadnego krzyku ani wrzasku lub - nie daj Boże - płaczu. Wydawało się jednak, że to ostatnie się zbliża, gdy na twarzy dziecka były widoczne ślady poprzednich szlochów. W tej chwili, dzieciak patrzył na niego z mieszanką strachu i niepewności oraz determinacji, by nie dopuścić do tego, by łzy popłynęły. Jego chude ramiona drżały od podjętego wysiłku.

Wciąż jednak żadnego płaczu. Krzyków. Było to zdecydowanie zwycięstwo.

— W porządku — powtórzył Bond, zastanawiając się, jak bardzo mu ulżyło.

Decydując się skupić na tym, co rozumiał, Bond pochylił się, by spojrzeć na łańcuch, utrzymujący chłopca na miejscu. Była to długa linia dość lekkich ogniw łączących dwa kajdany. Jeden przymocowany do stołu, w ten sposób, aby uniemożliwić swobodne je wysunięcie, jeśli w ogóle dzieciak miałby jakąkolwiek szansę, aby podnieść stół. Kiedy Bond pozwolił chłopcu odejść, ten nie ruszył się ze swojego miejsca, ale gdy agent 00 podświadomie sięgnął po pistolet, by zniszczyć łańcuch, to stojące obok niego gołe stopy znowu próbowały uciec. Szybki refleks sprawił, że po raz drugi, w ciągu ostatnich minut, chwycił łańcuch.

— Hej, jeśli chcesz się tego pozbyć, będziesz musiał mnie wysłuchać — powiedział szorstko dzieciakowi.

To będzie gorsze niż próba wyjaśnienia Q, dlaczego potrzebuję laserowego długopisu.

— ...007, im dłużej będziesz marnować swój czas na dziecko, tym trudniejsze będzie ukończenie tej misji.

— Q — mruknął Bond, gdy ponownie usłyszał dźwięk ze schowanej słuchawki. Chłopak z zaskoczeniem i iskrą ciekawości spojrzał na bezcielesny dźwięk. Najwyraźniej stary Kwatermistrz zdołał ręcznie zwiększyć sygnał lub głośność gadżetu. Bond nigdy nie lubił tego starego człowieka, a to wtrącenie naprawdę go zirytowało. Ale posłusznie wyciągnął słuchawkę wkładając ją do ucha, mrucząc:

— Możesz teraz przywrócić ją do normalności. — Uśmiechnął się lekko i dodał gorzko: — Znów jestem dobrym chłopcem.

— Przestań. Nigdy nie jesteś grzeczny, chyba że doznałeś urazu głowy i oddział medyczny cię odurzył. — Głos M, na szczęście normalnie brzmiący, sprawił, że Bond skrzywił się na samo to wspomnienie. Dla każdego upartego, dumnego agenta 00, takie historie sprawiały, że wykorzystali swoje najlepsze umiejętności, aby uniknąć kolejnych wycieczek do skrzydła medycznego. — Jaka jest sytuacja? Nie licząc tego dziecka, którym najwyraźniej zdecydowałeś się zaopiekować.

— Omawiane dziecko jest wolne — mruknął Bond. — Żadnych innych wrogów. Wciąż działam zgodnie z planem.

Podczas, gdy M drwiła z jego „cholernych niebezpiecznych planów”, Bond zwrócił się do chłopca. Drżenie nie ustało, ale teraz dzieciak zdawał sobie sprawę, że nie może uciec od szybszego, potężniejszego agenta i stał z wzrokiem wbitym w ziemię, będąc tak nieruchomy oraz mały, jak tylko mógł. Widok ten sprawił, że Bond naraz poczuł wiele rzeczy: niepokój, smutek, wściekłość i wszystko, co do niego nie pasowało. To w jakiś sposób było dla niego złe. Wyciągnął rękę i chwycił chłopca za ramię, delikatnie nim potrząsając, dopóki te duże oczy ukryte okularami nie spojrzały na niego.

— Zaufasz mi? Już powiedziałem, że cię nie zastrzelę. — Może był trochę gburowaty, ale Bond uważał, że i tak robi zadziwiająco dobrą robotę, biorąc pod uwagę, że po raz pierwszy pracował z dzieciakiem.

Przypomnienie o pistolecie w przewidywalny sposób spowodowało, że iskierki strachu pojawiły się w oczach chłopca. Poruszył ustami, chcąc rozpocząć kłótnię, ale potem przestał. Poobijany i przerażony do granic umysłu, ale trzymający to pod kruchą kontrolą, dzieciak nie zgodził się zaufać Bondowi, po prostu przestał przed nim uciekać.

— Jak ma na imię? — zapytała z rezygnacją M. — Równie dobrze możemy ze swojej strony zacząć go identyfikować. Może to pomoże nam uzyskać dokładne informacje, dlaczego i gdzie Westford utrzymuje cały swój nielegalny ładunek.

Bond skupił się na chłopcu i powtórzył pytanie. Nagle, w wielkich oczach był widoczna buntowniczość i zaciekłość, a odpowiedź, która się pojawiła, zabrzmiała ostrymi, czystymi tonami dziecka, które nie będzie skłonne do zmiany zdania.

— Q — powiedział.

Dlaczego nie mogę zajmować się kimś, kto stara się mnie zastrzelić…?

— Um… M, być może mamy problem.

— Tak?

Bond obwiniał za to Q - starego Q, kwatermistrza, który nie był w połowie tak inteligentny, jak sądził, ale i tak wszędzie wtykał swój nos - ponieważ pogłośnił głośność w słuchawce i zmusił Bonda do tego, by mu odpowiedział. Teraz chłopak znalazł ładny tytuł, którym mógł się posłużyć, zamiast odpowiedzieć wprost na pytanie. Co gorsza, nie wyglądało na to, by „mały Q” zmienił zdanie nawet na torturach.

— Mówi, że ma na imię Q.

— Cóż do diabła jest za imię? — prawdziwy Kwatermistrz zabrzmiał w tle, zanim przypomniał sobie, że również czasami był nazywany Q.

— Jeśli nie chcesz, żebym wyjął narzędzie do miażdżenia kciuków — zauważył łagodnie Bond, wciąż patrząc na dziecko i robiąc zabawną minę „wiesz, że tylko tak mówię” — to myślę, że to jedyne imię, jakie otrzymasz.

Mógł usłyszeć jak M przeklina pod nosem w bardzo niestosowny sposób, ale przynajmniej była na tyle rozsądna, by zdawać sobie sprawę, że nie mogła w racjonalny sposób usprawiedliwić powiedzenia jednemu z głównych agentów brytyjskich, by torturował siedmioletnie dziecko w celu pozyskania od niego prawdziwego imienia.

— Musisz wrócić do zadania, 007 — powiedziała w końcu. — Zrób wszystko, co uznasz za konieczne.

— Tak, Madame.

Było jego posłuszną odpowiedzią. Nie odetchnął z ulgą, gdy oczekiwany wykład ominął go niczym chmura burzowa. Pozostała jednak kwestia, jak ma postępować zgodnie z rozkazami. Życie byłoby nieporównywalnie prostsze, gdyby jedynym co musiałby uwzględnić w swoich równaniach, był on sam i ludzie, którzy chcieliby go zabić. Teraz miał ze sobą chłopca, który wybrał imię Q jako swoją nazwę. Ponieważ chłopiec nie był nim, ani nie wskazywał na niego broni, to zdecydowanie co ma zrobić stawało się frustrujące.

— Porozmawiamy później o twoim tak zwanym imieniu — burknął agent, czując jak kącik jego ust podniósł się w uśmiechu, gdy nie mógł powstrzymać rozbawienia dostrzegając charakterek chłopca.

A potem rozpoczął się ostrzał i 007 nawet tym nie uczestniczył.

— Bond! Co ty, do licha, robisz?!

Głos, który z piskiem rozbrzmiał przez słuchawkę został zignorowany, gdy Bond zablokował wszystkie emocje i zaczął wykonywać swoją pracę. Dzieciak przy jego biodrze opadł na ziemię z rękami na głowie i z piskiem strachu, gdy pierwsze pociski przeleciały koło nich. Stało się to o wiele prostsze - pomyślał filozoficznie Bond, strzelając do jednego z ogniw łańcucha. Dziecko nie będzie się bał bardziej, niż dotychczas. Łańcuch był bardzo delikatny, na tyle, na ile mogą być łańcuchy. Nie wystarczająco silny, by uwięzić psa, ale wystarczająco, aby utrzymać w miejscu siedmiolatka. Jedno z ogniw rozpadło się pod wpływem uderzenia kuli. Nie marnując czasu, Bond zaparł się stopami o ziemię i umieszczając ramię pod blatem ciężkiego stołu, przewrócił go przed tym, jak druga i trzecia kula wyleciała z korytarza w ich kierunku. Nastąpił ostry dźwięk, gdy pocisk zamiast w nich trafił w mebel. Będąc na razie pod osłoną stołu, Bond powiedział jedynie:

— Wrogi ostrzał.

Spojrzał na dzieciaka.

Mały chłopiec stanowił żałosny widok. Był wcześniej dość odważny, gdy stawiał czoło Bondowi w swoich próbach ucieczki. Najwyraźniej wiedział o źródle hałasów i niebezpieczeństwie związanym z bronią, bo leżał teraz skulony na podłodze z rękami na uszach. Łzy swobodnie spływały mu po twarzy. Działając w odruchu i odrobinie nieoczekiwanego współczucia, Bond podniósł go, czując, jak brudne, kręcone włosy dotykają jego szczęki i szyi, gdy obrócił się w stronę drugich drzwi prowadzących z pokoju. Przynajmniej istniał jeden czynnik działający na jego korzyść. Dzieciak był bardzo mały, więc mógł go łatwo nieść biegnąc. Wyglądało na to, że żaden z nich nie został jeszcze trafiony, ale i tak zaklął, ponieważ jego broń musiała być w kaburze, by mógł trzymać dziecko. Wolałby mieć broń w rękach. Broń, którą znał i która była niezawodna. Dzieci w najmniejszym stopniu nie należały do żadnej z tych kategorii.

Przynajmniej „Q” nie wyrywał się.

Kule podążały za nimi, gdy ich przeciwnicy zaczęli brać pod uwagę stół. Chłopiec skomlał przy gardle Bonda. Dopiero, gdy 007 przeszedł drugie drzwi i zatrzasnął je za sobą, poczuł, że dziecko oddycha. Po raz pierwszy cieszył się, że większość budynków na tej cholernej wyspie posiada niedbały wystrój, ponieważ potrzebował tylko chwili, by znaleźć jakieś śmieci i zablokować nimi drzwi. Zamknął je również na zamek, ale wydawał się on równie stary i zaniedbany jak reszta budynku, więc nie pokładał w nim zbyt wiele nadziei.

— Drzwi po prawej stronie. Doprowadzą cię do schodów — spokojny głos zabrzmiał przez słuchawkę Bonda, nieczuły na niebezpieczeństwo wynikające z pocisków, które było bardzo realne dla 007 i jego balastu. Mimo to ulżyło mu, że ktoś z MI6 wciąż go śledzi i znajduje drogę do podążania.

Chłopiec, którego głowa była tuż przy uchu agenta, podskoczył lekko, gdy usłyszał głos wydobywający się ze słuchawki. Mały Q natychmiast napełnił jego ucho większym hałasem:

— Nie! Droga po lewej jest szybsza.

— Co? — warknął Bond, odwracając głowę i zastanawiając się, czy to normalne, że dziecko z przybranym imieniem rozkazuje znacznie większemu od niego mężczyźnie.

Ponownie, wybór tonu swojej wypowiedzi był fatalny, ponieważ dzieciak w jego ramionach skulił się na jego ramieniu i zacisnął palce na koszuli Bonda niczym kociak. Potem odnalazł w sobie pewną odwagę i zmarszczył surowo brwi, przynajmniej na tyle, na ile mógł zrobić to siedmiolatek w okularach.

— Nie… nie prowadzi na schody, ale do okna. Jest płaski dach, tylko jedno piętro poniżej. W ten sposób wydostaniesz się szybciej.

Gdy tylko M usłyszała słowo „szybciej” przez słuchawkę, zaczęła się denerwować.

— 007, tylko dlatego, że jest szybsze… — zaczęła ostrożnie.

Ale podobnie jak w przypadku wcześniejszych drzwi, Bond był człowiekiem, który lubił wydajność. Po zaledwie krótkim zerknięciu na małego Q, skręcił w lewo. Pomimo tego, co myślała M, lubił wykonywać rozkazy. Oczywiście często poprawiał i korygował te zamówienia, tak żeby mu one pasowały, ale faktem było, że lubił mieć coś solidnego w kierowaniu swoimi działaniami. Naprawdę nie miało znaczenia, kto wydawał te rozkazy, tak długo jak miały one sens, tak jak teraz były małego Q. Dlatego też, bez skrupułów i wstydu, 007 skorzystał z rady dziecka, które ledwo było wystarczająco wysokie, by głową sięgać jego pasa. Wyszkolony słuch ujawnił, że pogoń jest blisko, a czas był dla niego rzadkim luksusem.

Było to przyjemne, ale nie całkiem zaskakujące, że chłopiec okazał się dobrze poinformowany. Wskazany pokój posiadał okno. Bond, nie tracąc chwili, zbadał je. Tak, idealne miejsce lądowania znajdowało się pod nim. Jedno piętro poniżej, w gorejącym słońcu.

Wciąż słyszał krzyki w uchu, ale Bond nie stał się tak dobry jak był, rozpraszając się tak łatwo. Zamiast tego zmarszczył brwi, skupiając się na swoim problemie, który nazywał się Q. Zazwyczaj agent nie wahałby się otworzyć okna i skoczyć, ale teraz zastanawiał się, jak łatwo mógłby to zrobić, trzymając kogoś.

Pomyśl o „kruchym, cennym przedmiocie” - powiedział sobie i jego umysł zaczął swobodniej pracować nad przedstawionym problemem. Już wcześniej uciekał przed innymi, niosąc ważny, łamliwy ładunek - nie powierzano mu często takich misji ze względu na jego historię wpadania w trudne sytuacje i brutalne walki - prawdopodobnie było to dość podobne do tego. Zaciskając w determinacji zęby, udało mu się przesunąć chłopca, by trzymać go jednym ramieniem, gdy wolną ręką odblokował okno i otworzył je szarpnięciem. Natychmiast po zobaczeniu jak wysoko się znajdują, mały Q zaczął protestować. Najwyraźniej ponownie przemyślał, jak mądra była jego rada.

— Nie miałem na myśli…! — Jego głosik stawał się coraz wyższy, gdy wbijał palce w koszulę i skórę agenta.

Teraz, gdy dwoje osób krzyczało mu do ucha, Bond zignorował wszystkich oprócz siebie oraz zbliżających się do nich wrogów i wyskoczył przez okno.

To był długi, nieskończony moment, w którym znajdował się między niebem a ziemią. Bez względu na to, ile razy to robił, jak często ryzykował i skakał z niedorzecznych wysokości, Bond nigdy nie stracił uczucia, że jego żołądek podnosi mu się do gardła. Wyglądało to tak, jakby połowa jego ciała była nieustraszona, podczas gdy druga - przeważnie jego wnętrzności, jak się wydawało - walczyła dziko, aby uniknąć nieuchronnego lądowania. Mały Q krzyczał przez cały skok.

I wtedy nastąpiło nieuchronne lądowanie, a Bond warknął mimowolne przekleństwo, gdy nowy ciężar, który niósł, niemal wybił go na tyle, by wytrącił go z równowagi i posłać o jeden lub dwa kroki dalej niż zamierzał. Zdając sobie sprawę, że walka z pędem była daremna (przynajmniej jeśli chciał utrzymać kostkę w nienaruszonym stanie), Bond skulił się, zwijając się wgłębek, wykonując dość dobrą robotę, udając, że krzyczący w jego ramionach chłopiec był w rzeczywistości szklanym wazonem lub inną delikatną rzeczą. Udało mu się również kontrolować czas trwania spadku i kierunek, dzięki czemu nie spadli z dachu. Po trzech przewróceniach, gdzie ocierał się plecami, kolanami i łokciami o dach, zatrzymali się. Q wciąż był żywy i niemal w dobrej kondycji, a Bond był raczej dumny z siebie.

— Jesteśmy. Widzisz? Powiedziałem, że cię wydostanę — powiedział, zaprzeczając temu, że stracił oddech od upadku, gdy wstawał.

Rozluźnił swoją postawę. Jego ciało przestało być ochronną klatką, którą utworzył wokół swojego małego towarzysza. Kokon kości, mięśni i ciała, który poradził sobie dobrze z utrzymaniem chłopca w bezpieczeństwie. Chwila opiekuńczości i cichej dumy był krótki, ale słodki, gdy spojrzał prędko i nie odnalazł żadnych nowych urazów u dziecka. Oczywiście Q wciąż wyglądał, jakby miał trzy różne ataki serca. Jego okulary przekrzywiły się na jego nosie, a włosy - co było niewiarygodne - stały się jeszcze bardziej nieuporządkowane. Po prostu oddychał ciężko i patrzył na Bonda, jakby ten był szaleńcem. Niemal znowu zaczął krzyczeć, tak z zasady, gdy agent podniósł go jeszcze raz.

Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że był wystarczająco silny, by zatrzymać wszelką walkę, jaką mogło podjąć dziecko, to istniało skrępowanie oraz strach, że może w łatwy sposób, przypadkowo złamać małe ciałko chłopca. W ten oto sposób, skrzywił się w grymasie wyrażającym w dość znacznym stopniu obawę, gdy przycisnął małego Q do ramienia, gdy chłopiec starał się uwolnić.

— Hej, okno było twoim pomysłem. — przypomniał mu i otrzymał w zamian spojrzenie w którym było przerażenie, ale i również gwałtowny temperament.

Wyglądało to dość zniechęcająco, mimo że pochodziło od zaczerwienionych od płaczu oczu, ukrytych za okularami, które były duże i dość kujońskie oraz wciąż przekrzywione.

I - o tak - spojrzenie, które spowodowało, że 007 skręcał się wewnętrznie, pochodziło od dziecka, który nie miał dziesięciu lat.

Głos M był niemal mile widzianym wytchnieniem, chociaż mógł stwierdzić, że westchnęła z dezaprobatą i potrząsnęła głową.

— Dlaczego zawsze wybierasz najszybszą drogę? Czy lubisz dawać nam palpitacje serca, kiedy czekamy, aby upewnić się, że nie skończyło ci się szczęście?

Nic sobie nie robiąc z jej obrażonego tonu, Bond nadsłuchiwał odgłosów pościgu - nic jeszcze nie usłyszał, co oznaczało, że ich mały wypad przez okno na razie ich zdezorientował - rozejrzał się nad potarganą czupryną Q, szukając drogi z dachu.

— Nie lubię cię straszyć, Madame. Lubię jedynie szybkie rzeczy.

— Lubisz szybkie rzeczy? — odpowiedziała, wyraźnie niezbyt rozbawiona. Zamiast tego stwierdził, że w jej głosie była chorobliwa ciekawość. Osoby tak brzmiące, zawsze potajemnie wiedziały, że będą żałowały odpowiedzi.

Bond nie był kimś, kto rozczarowywał innych. Wybierając swoją drogę z zawziętym pośpiechem i kocimi ruchami, które przeczyły jego rozmiarom i muskulaturze, Bond uśmiechnął się lekko, odpowiadając:

— Lubię szybkie kobiety i szybkie samochody. Dlaczego reszta miałaby być inna?

Z odgłosami najlepszych i najgłośniejszych jęków i wypowiadanych pod nosem przekleństw MI6 brzmiących w uchu, Bond zaczął schodzić na ziemię, gdzie miał nadzieję odzyskać uprzywilejowaną pozycję. Przez cały czas, samozwańczy „Q” przylegał do jego klatki piersiowej z głową schowaną tuż pod szczęką i uchem agenta. Bond nie mógł przestać myśleć, że to źle, że dziecko które krzyczało minutę wcześniej, było takie ciche.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.


Ostatnio zmieniony przez Lampira7 dnia Wto 30 Kwi 2024, 21:42, w całości zmieniany 17 razy
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyPon 11 Lut 2019, 19:17

Rozdział 2: Q przed kwatermistrzem

Jeszcze kilka skoków oraz minimalna ilość krzyków później i James Bond oraz mały Q znów byli na ziemi. Słońce wciąż znajdowało się wysoko na nieboskłonie, a budynki wokół nich wyglądały tak, jakby znajdowali się w piaskownicy olbrzyma. Wszystko było nagrzane i gorące, a ulice albo nie zostały dobrze wykonane albo w ogóle nie zostały zbudowane, bo wydawało się, że piaszczyste budowle wprost wyrastają z ziemi. Bond był zadowolony, że przebrał się ze swojego normalnego garnituru i krawatu - dzięki temu, łatwiej było się wkraść w łaski kobiet, jak powiedział M, która przewróciła oczami - w coś bardziej w kategorii „kolorów ziemi i wygody”. Nie trzeba było nikomu zaimponować, tylko przetrwać.

Wciąż było gorąco, a chłopiec w jego ramionach zaczął dyszeć, jakby to on biegł. Protesty małego Q i jego ciągłe wiercenie się zniknęły całkowicie, co skłoniło Bonda do uznania, że niezbyt dobrze radził sobie ze zbyt wysokimi temperaturami. Nie wiedział nic o dzieciach, ale znał wyczerpanie ciepłem i udar spowodowany gorącem. A nawet gdyby tak nie było, to instynkt agenta 00 krzyczał, że to było złe, iż ta mała nerwowa istotka, pełna energii stała się nagle bezwładna i niekłopotliwa. A także potargane włosy chłopca na jego szyi zaczęły układać się w loki pod wpływem potu.

— W porządku — powiedział 007 swoim zachęcającym, łagodnym głosem. Nie wiedział, czy brzmiał uspokajająco, ale przynajmniej udało mu się zachować spokój. Bycie opanowanym w każdej sytuacji było niezbędne do bycia najlepszym agentem w Wielkiej Brytanii. — Już prawie koniec.

— Co się dzieje, Bond?

M wciąż była na linii, chociaż Bond doceniał, że nie wtrącała się przez ostatnie dziesięć minut. Gdyby zaczęła mówić mu wprost do ucha, gdy skakał z dachu na dach z inną osobą, to sprawy mogłyby się bardzo źle skończyć.

— Mniejszy i podstępniejszy Q od starego Q, łapie trochę więcej słońca niż jest to zdrowe — odpowiedział spokojnie, gdy znalazł kawałek cienia, który zadowolił jego gust. Pozwolił, by protesty „starego Q” o jego wieku zniknęły w tle, skupiając się na swoim otoczeniu. Nikt ich nie ścigał odkąd wyskoczyli przez okno, co skłaniało Bonda do nadziei, że wymknęli się na chwilę z radaru swoich przeciwników. Jemu również nie chciało się nigdzie biegać w tym upale. A potem zapytał, ponieważ musiał: — Czy wysokie temperatury są szkodliwe dla dzieci?

— Nie wiem, Bond. A są? — odpowiedziała spokojnie M, będąc całkowicie nieprzydatną.

Mały chłopiec na ramieniu Bonda obudził się z powodu kłótni rozbrzmiewającej przez urządzenie komunikacyjne, która toczyła się tuż obok niego. Wbił pięść w obojczyk agenta, gdy przyjął pozorną wyprostowaną postawę, a ponieważ w dalszym ciągu mniej więcej siedział w zgięciu ramienia Bonda, nie była to żadna różnica.

— Nic mi nie jest — warknął nieprzekonująco, ale z pewnym poziomem delikatnej irytacji, co było godne podziwu. Może gdyby powiedział coś bardziej wyraźnym głosem, to byłoby to bardziej wiarygodne.

Bond przykucnął przy rozpadającej się ścianie, siadając na ziemi i usadawiając małego Q na zgiętych nogach, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Postawiłby go w pozycji stojącej obok, ale miał duże podejrzenia, że musiałby go podeprzeć z przynajmniej dwóch stron. Młody towarzysz Bonda również był boso, co było kłopotliwe. Zabawne, że dzieci nie mogły wyhodować sobie odpowiedniego obuwia. Mogło być tak samo z bronią, której jeszcze nie wymyślono, aby tworzyła nowe kule, gdy te się skończyły…

— Bond, twój status?

— Powiedz wścibskiej kobiecie, że nic mi nie jest i nie musisz się o mnie martwić — powiedział oschle chłopiec, niechybnie zbliżając się do rozpłakania się z frustracji. Było to niemal zabawne, gdy tak wpatrywał się w słuchawkę. Tolerował bycie trzymanym przez agenta 00, ale drżał ze strachu albo frustracji, jak maleńka maszyna brzęczącą na granicy rozpadu. Wielkie oczy, teraz zmrużone za okularami, skierowały się w stronę Bonda, by spojrzeć na niego z lekkomyślną odwagą. Tego rodzaju odwagą, która była widziana u mężczyzn stojących przed plutonem egzekucyjnym. — Ty też nie musisz się o mnie martwić! Zostaw mnie w spokoju!

Zaczynając podejrzewać, że „coś będącego poza jego kompetencjami” wpada panikę, Bond odchylił głowę do tyłu, jakby chciał wydostać się z zasięgu tych małych pięści. Mrużąc z ostrożnością swoje oczy, zadał pod nosem pytanie do M:

— Czy irracjonalny temperament jest również symptomem nadmiernego przegrzania u dzieci?

Ale tak naprawdę chciał zapytać, czy tak wyglądała wczesna burza hormonalna, która występuje u nastolatków, ale bał się tego, co mógł usłyszeć.

Ale odpowiedzi udzielił Kwatermistrz w postaci długiego cierpiętniczego westchnięcia i zirytowanej sugestii:

— Bond, powinno cię to przekonać, abyś teraz porzucił to dziecko! Znajdź jakieś zaciemnione miejsce na uboczu i powiedz mu, żeby usiadł i tam został.

Otwierając usta, aby coś odpowiedzieć, Bond zatrzymał się, gdy jego bystre oczy ujrzały, jak te rzucone słowa podsłuchane przez małego Q wpłynęły na chłopca. To, co było goryczą i nieco napiętymi emocjami złagodziło się, a potem zostało roztrzaskane, pozostawiając małą twarz z dużymi oczami wypełnionymi beznadzieją, gdy chłopiec zapadł się w sobie. Spojrzał na słuchawkę z czymś podobnym do akceptacji, a po krótkiej chwili została ona zmieniona w beznadziejność. Mały Q, siedzący na udach Bonda kucającego przy kruszącej się brązowej ścianie, opuścił głowę i zdawał się kurczyć.

W tym momencie, Bond nie pragnął niczego więcej, niż tylko uderzyć swojego Kwatermistrza. Nie potrafił dokładnie wyjaśnić, dlaczego to czuł, ale potrzeba była nagła i okrutna, gdy paliła go w klatkę piersiową.

Zaskoczony swoją reakcją i zdając sobie doskonale sprawę, że Kwatermistrz znajdował się poza jego fizycznym zasięgiem, agent 00 zamiast uderzyć go, zacisnął zęby i zrobił coś produktywnego - coś, czego Kwatermistrz nie żądał od niego. Trzymając jedną rękę na ramieniu chłopca, nie pozwalając mu odejść ani nic zrobić, wyciągnął manierkę z dobrze zapatrzonego pasa z zapasami, stanowiącego kolejny dodatek do jego mniej formalnego stroju.

— Dalej — namawiał… żądał… nie, zdecydowanie namawiał, w bardzo stanowczy sposób. — Wypij trochę. Nie zostawię cię.

Ożywione brązowe oczy z niedowierzaniem spojrzały na niego spod przepoconej masy włosów, analizując Bonda, najwyraźniej nie wiedząc, co z tym zrobić.

Bond utrzymywał beznamiętną minę, do której został wyszkolony, z wyjątkiem uniesienia jednej brwi, kiedy naciskał:

— Nie mów, że nie jesteś spragniony. — Zaczął manipulować manierką, tak aby lekko uderzyła chłopca w twarz. Wydawało się, że była to ostatnia kropla, ponieważ mały Q zmrużył oczy, ale tym razem sięgnął, by wziąć naczynie szybkim ruchem swoich smukłych dłoni. Było to zaskakujące, że po pierwszych gwałtownym łykach (po tym, jak Bond musiał odkręcić manierkę), chłopiec opanował się, by pić spokojnie i powoli. James Bond był gotów wyrwać mu manierkę, zanim chłopiec wypiłby tyle, żeby się rozchorować, ale zamiast tego zmaltretowane dziecko samo przestało, wyglądając na bardziej wyniosłe i imponujące, niż powinien wyglądać nieco posiniaczony i lekko zdenerwowany chłopiec wielkości Corgi’ego.

— Co? — burknął chłopiec, gdy zauważył, że Bond jest zaskoczony, jak i pod wrażeniem.

Mądry na tyle, by wiedzieć, jakiej odpowiedzi udzielić, Bond powiedział cicho:

— Nic. — Przycisnął później palec do słuchawki, aby upewnić się, że M znów go słucha. — Powrót do planu. Zabieram ze sobą małego Q.

— Bond — wtrąciła się M. Podjęła się wysiłku, by w jej głosie zabrzmiała czułość, odnosząc przy tym znacznie większy sukces niż Kwatermistrz. — Może jest coś w tym, co Q…. eee… powiedział nasz Kwatermistrz. Zostałeś wysłany na misję, by dowiedzieć się dokładnie z jakim ładunkiem ma do czynienia Westford i jaki wpływ będzie miał na jego rozszerzające się więzi kryminalne. Ma to ogromne znaczenie, bo inaczej nie wysłalibyśmy cię tam. Czy możesz szczerze powiedzieć, że możesz wykonać swoją pracę i jednocześnie zapewnić bezpieczeństwo dziecku?

Logika. Szczerze mówiąc, Bond jej nienawidził. Lubił stabilność - taką jak samochody i broń, która się nie zacinała - i otrzymywanie jasnych, zwięzłych rozkazów, ale nie za bardzo lubił logikę. W końcu poradził sobie z bardzo nielogicznym światem. Złoczyńcy byli, z definicji, nielogiczni, a ze swojego doświadczenia wiedział, że osoby myślące logicznie, które próbowały go zastrzelić, były zwykle przewidywalne i zazwyczaj szybko kończyły martwe. Podsumowując, logika nie była wysoko na liście jego priorytetów. Agent 00 był wydajny, produktywny, nieprzewidywalny i zapierający dech w piersiach.

Niefortunnie, od kiedy M nie była już agentem 00 stała się osobą kierującą się logiką. Teraz, ta logika sprawiała, że usta Bonda wykrzywiły się z niesmakiem, a niebieskie oczy zmrużyły się. Warknął cicho, wyrażając swoje niezadowolenie, próbując sformułować odpowiedź.

Część wcześniejszej beznadziei powróciła na twarz małego Q - ta małość w stosunku do jego postawy. Nie chciał napotkać spojrzenia Bonda, jakby się bał tego, co mógł tam ujrzeć. Nagle chłopiec zacisnął powieki i wypalił, jakby wbrew rozsądkowi:

— Wiem, czym jest ładunek.

— Co?

Kilka głosów odezwało się w uchu Bonda, kiedy ten tylko wpatrywał się w dziecko. Chociaż mały Q był wciąż na tyle blisko, by usłyszeć większość tego, co działo się po drugiej stronie linii, chłopiec wydawał się niechętny, by na cokolwiek odpowiedzieć - w rzeczywistości, jeśli jego nieco nikczemne spojrzenie było jakąś wskazówką, to nie chciał udzielać odpowiedzi nikomu innemu niż Bond. Dowody tego znajdowały się w jego przestraszonym, ale pełnym nadziei spojrzeniu skierowanym na mężczyznę i niektórych nieśmiałych spojrzeń rzuconych spod brązowej czupryny brązowych włosów.

— Jeśli… jeśli ci to powiem, czy mogę z tobą zostać? — spytał drżącym i błagającym głosem, a jednocześnie z przerażonym spojrzeniem.

Głosy z MI6 poderwały się najpierw ostrymi tonami, a Bond uznał, że miał już dość nudnych komentarzy. Były dni, kiedy bycie agentem była bardzo podobne do bycia psem szarpanym na smyczy, którą trzymały co najmniej trzy osoby, która każda uważała, że wiedziała najlepiej, jak powinien chodzić.

Zniszczył już wcześniej słuchawki. Zawsze istniały nieoczekiwane okoliczności, które wyjaśniałyby, dlaczego mały gadżet został zmiażdżony. A jeśli nikt w rzeczywistości nie wierzył w te historie, cóż, to był jego problem… - nie było nikogo, kto trzymałby się swojej wersji wydarzeń jak agenci. Próba nakłonienia ich do przyznania się do kłamstwa była porównywalna z próbą zatrzymania słońca.

Zanim Bond zdążył odpowiedzieć lub zręcznie zniszczyć urządzenie w swoim uchu, w oddali pojawił się alarmujący, statyczny trzask, a zarazem potem głos dobiegający z głośnika. Bond spiął się, a mały Q wygramolił się z jego kolan, tylko po to, aby przykucnąć na brudnej ziemi obok niego. Ramię agenta odruchowo poruszyło się, by objąć chłopca. Czując jak ten drży, podjął decyzję, by nie pozwolić mu opuścić swojego boku. Mały Q nie był w stanie określić źródła hałasu, ale Bond już wywnioskował, że pochodzi on z daleka, ale był wystarczająco głośny, by móc rozbrzmieć niemal wszędzie.

— Agencie z MI6? — zabrzmiał zgryźliwy komputerowy głos, ale wyraźny. — Wiemy, kim jesteś. I nie trzeba dodawać, że wiemy również, że tu jesteś. Tak długo, jak będziemy bawić się w chowanego w tym upale, tak długo będziemy w impasie. Zdajesz sobie z tego sprawę.

Agent 00 przewrócił oczami. Jednakże mieli rację. Zacisnął zęby, przeklinając cokolwiek co sprawiało, że złoczyńcy tak kochali słyszeć swój głos. Jeśli komunikat przekształci się w nadawany dookoła monolog, to mógłby zacząć krzyczeć.

Przynajmniej brzmiało to tak, jakby przeciwnicy nie wiedzieli kim dokładnie był - do tej pory nazywali go tylko „agentem z MI6”. Nie miało znaczenia, czy znali jego imię czy nie. W rzeczywistości, czasami było miło być rozpoznawalnym, choćby dlatego, że bardzo niewiele osób kiedykolwiek stanęli naprzeciwko niego i przeżyło, aby rozpowszechniać opowieść o bardzo niebezpiecznym mężczyźnie.

— Wiemy, że masz ze sobą dziecko. Musi cię ono spowalniać. — Głos brzmiał sympatycznie i słodko pomimo złego przekazu. Bond przelotnie zwrócił swoje spojrzenie na małego Q, czując, jak chłopak przytula się do jego boku. Wyglądał na całkowicie przerażonego. Pomimo wcześniejszych protestów, że nikt nie musi się nim opiekować, chudy chłopiec nieświadomie zacisnął jedną dłoń na koszuli Bonda, wciskając się pod pachę agenta. Bez chwili namysłu Bond zacieśnił swój uścisk, czując szybkie bicie serca i delikatną klatkę piersiową, która poruszała się lekko, jakby chłopiec miał ledwo odwagę by oddychać. — Co powiesz na to, byśmy zawarli umowę? — Mówił dalej głos.

— To jest Westford. — W końcu zwięzła wypowiedź Kwatermistrza, która rozbrzmiała cicho w uchu Bonda, pomogła agentowi odzyskać równowagę — Głos pasuje do nagrań, które posiadamy.

Bond tylko chrząknął, żeby zakomunikować, że słyszał go. Wytężał słuch, by określić, skąd dochodził hałas, a również po to, by usłyszeć wszelkie dźwięki ukryte pod zmechanizowanym głosem rozbrzmiewającym nad ich głowami.

— Związku z tym, ja… my… jesteśmy gotowi zawrzeć z tobą umowę, agencie. — Bond z zaskoczeniem uniósł brew, w żaden inny sposób nie wyglądając na zaniepokojonego. — Musisz zrozumieć, że chcemy odzyskać chłopca.

Chłopiec zamarł całkowicie, jeśli wcześniej niemal nie oddychał, to teraz jego serce przestało prawie bić. Jego małe, szczupłe ciało stało się niemal boleśnie napięte tak, że Bond obawiał się, że delikatne kości pękną pod naporem. Mały Q wpatrywał się w nicość. Jego oczy za okularami były szeroko otwarte, a źrenice rozszerzone.

Westford kontynuował swój monolog:

— Jest on synem jednego z moich ludzi.

Mały Q zakrztusił się wracając do życia, z trudem łapiąc oddech. Potem, jąkając się, wykrztusił cienkim spanikowanym głosem:

— Ni… nie. Nie, to kłamstwo! — Jego wypowiedź była ledwie szeptem, zduszonym z rozpaczy tak dużej, że groziła przytłoczeniem go. — On… kłamie. Panie Bond, on kłamie! Nie jestem! Nie jestem!

— Ciiii. — Bond uciszył go spokojnym głosem.

Mały Q przestał być niemrawy i znów był pełen temperamentu. Niespodziewanie spojrzał na 007 z najbardziej błagalnym wyrazem twarzy na świecie - potrzebą owinięta w strach. Spojrzenie wstrząsnęło stoickim agentem, uniemożliwiając mu odwrócenie wzroku, nawet gdy jego ręka odruchowo zakryła usta chłopca, by go uspokoić. Chłopak nie próbował jej odtrącić ani protestować, tylko drgnął, a potem nadal wpatrywał się w niego z niemal dzikim pragnieniem, by mężczyzna mu uwierzył. Małe dłonie uniosły się do krawędzi dłoni Bonda i chociaż mały Q nie był wystarczająco silny, by oderwać dłoń mężczyzny od swojej twarzy, to drobne palce chłopca wbiły się w skórę Bonda - niczym pazury kociaka.

Mały Q wzdrygnął się i wydawało się, że niemal się załamał, gdy Bond odwrócił wzrok, by ponownie skupić się na łagodnym głosie Westforda.

— Możesz zrozumieć, dlaczego chcemy go odzyskać. Błagamy cię, nie traktuj tego, jako sytuacji z zakładnikiem! Chcemy, żeby wrócił do nas bez zbędnego zamieszania, a my w zamian przestaniemy cię ścigać. — Zamilkł, w obliczony sposób, jakby dopiero teraz wpadł na konkretny pomysł. — Mógłbyś odejść bez walki.

Pod jego dłonią, mały Q próbował potrząsnąć głową, starając się teraz naprawdę odsunąć się od Bonda. Oczywiście, dzieciak miał naturę mola książkowego - nawet jeśli byłby fizycznie starszy, a zatem większy, to nadal nie mógłby dorównywać agentowi. Kiedy Bond (który przez cały czas rozglądał się wokół nich z pozornie bezmyślnym wzrokiem) sięgnął wolną ręką po pistolet, mały Q jęknął w jego dłoń i zaczął walczyć. W końcu, w tym momencie Bond skupił się na nim i uniósł brwi, próbując dojść do tego, co spowodowało, że chłopiec tak zareagował. Z opóźnieniem agent przypomniał sobie, że nie każdy czuł się tak dobrze wokół broni jak on.

— Hej — powiedział łagodnym tonem według swoich standardów. Wzrok chłopca skierował się na niego. Siniak pod jednym z oczu ukrytych za okularami spowodował, że jego spojrzenie wydawało się intensywniejsze. Bond cieszył się, że głosy z MI6 nie rozbrzmiewały w jego uchu, ponieważ teraz czuł się tak, jakby te młode oczy spowodowały obudzenie się czegoś w jego sercu i stwierdził, że będzie strzegł zazdrośnie tego uczucia. — Nie oddam im ciebie — mruknął, patrząc na chłopca, tak jakby to było oczywiste. Kolejne zdanie wyjaśniało, dlaczego tak było: — Powiedziałeś, że opowiesz mi o ładunku Westforda, przez co stajesz się dla mnie cenniejszy niż cokolwiek innego.

Q rozpromienił się nieznacznie i z pewną ostrożnością, jakby nie był pewien, co sądzić o powodach jego użyteczności.

Nagle stało się to… okrutne. Bond nigdy nie pomyślał o tym wcześniej, ale niespodziewanie poczuł się źle, że powiedział dziecku, że był cenny tylko dlatego, że miał przydatne informacje. Zwykle tak to się odbywało z ludźmi, z którymi Bond miał do czynienia: z osobami, od których potrzebował informacji, z tymi z którymi spał, z ludźmi których wybierał jako członków swojego zespołu w tych nielicznych przypadkach, w których nie mógł pracować sam - wszyscy byli cenni wyłącznie ze względu na swoją użyteczność. Ale czy mógłby to powiedzieć dziecku?

Zirytowany nową emocją, której nie potrafił nazwać, Bond rozpatrzył swoje słowa w głowie i wypowiedział je z uśmiechem ujawniającym się w uniesieniu jednego kącika ust.

— Plus, zdaje się, że denerwujesz mojego Kwatermistrza, a ja użyję jakiekolwiek wymówki, by nazwać go starym Q.

— Hej! – Usłyszał w swoim uchu, co udowadniało to, że MI6 wciąż nasłuchuje. — 007, to jest bardzo lekceważąca postawa.

M, raczej słusznie, nie skomentowała tego, ale jej milczenie sprawiło, że uśmiech Bonda stał się szerszy. Ostatecznie, jeśli nie powiedziała, żeby przestał, to uznawał to za aprobatę swojego zachowania.

— Dlatego też, możesz zachować swoje przybrane imię — dodał Bond, powoli zdejmując rękę z ust dziecka. Jego zaufanie nie zostało zdradzone, ponieważ Q wciąż mógł patrzeć na niego ze zdenerwowaniem i w nieco nieufny sposób, ale nie krzyczał, ani nie zaczął paplać bez sensu. — I możesz zostać ze mną.

W tym momencie wkroczyła M. Brzmiała na zmęczoną, gdy powiedziała:

— Bond, wiem, że twoja moralność poszybowała bardzo wysoko, aż do punktu, w którym jestem zaniepokojona, ale czy jest to naprawdę rozsądne, aby…

— Zajęty — mruknął Bond i MI6 bardzo szybko zamilkło w jego uchu.

Czasami Bond kłamał, żeby trochę odpocząć, ale czasami naprawdę potrzebował chwili ciszy, aby pozostać przy życiu - tak jak teraz. W tym samym czasie zauważył razem z małym Q mężczyznę, który zbliżał się do zakrętu, ale gdy Q otwierał usta z zaskoczenia, to 007 podnosił pistolet i ustawił go w odpowiedniej pozycji z opanowaniem godnym kobry podczas ataku. Spokojny, wyrachowany i bez emocji, uniósł broń tuż nad rozczochraną głową Q i strzelił. Mały Q wrzasnął i opadł na ziemię zwijając się w kulkę, ale to mężczyzna miał dziurę w głowie, gdy pocisk Bonda poszedł dokładnie tam, gdzie chciał. Wciąż jednak człowiek Westforda strzelił ze swojej broni zanim upadł, a zbłąkany pocisk oderwał kawałek ściany znajdującej się naprzeciwko nich, udowadniając, jak blisko śmierci był Bond i jego mały podopieczny.

— Bond? Czy zneutralizowałeś cel, czy jesteś martwy?

M, jak zawsze, była taką pogodną duszą.

— To pierwsze — odpowiedział Bond z lekkim uśmieszkiem, który przekształcił się w pełnoprawny uśmiech.

Kiedy opuszczał swoje ramiona, zauważył, że mały Q wstawał powoli, niemal uderzając głową o łokieć Bonda. Dziecko wyglądało na oszołomione, z szeroko otwartymi oczami i otwartymi ustami. Pocierało również uszy, w których bez wątpienia dzwoniło.

— Jesteś dobrym strzelcem.

To sprawiło, że Bond zaśmiał się. To, jak nic innego sprawiło, że polepszył mu się humor, nawet bardziej niż drażnienie starego Kwatermistrza, tak jakby uznanie siedmiolatka było pożywką dla jego ego. Nagle to wszystko wydawało się raczej wycieczką, niż niebezpieczną misją, która mogła być szkodliwa dla życia.

— Chodź… w górę — mruknął, wstając i sięgając w dół, by umieścić dłonie wokół chudej talii chłopca.

Jak można było przewidzieć, lekkomyślne dziecko zaczęło odruchowo walczyć, zanim poddało się, zdając sobie sprawę, że Bond rzeczywiście miał zamiar go nosić.

— Ruszamy ponownie. — Bond poinformował z przyjemnością MI6. — Westford przestał mówić, czyli ktoś usłyszał strzały.

— Co oznacza, że ktoś, prawdopodobnie wiele osób, będzie wkrótce kierować się w twoją stronę. — Komentarz Kwatermistrza rozbrzmiał gdzieś w tle.

— I związku z tym?

— Pokierujemy cię wtedy. — Kwatermistrz postanowił być pomocny. — Choćby po to, byś nie utknął w ślepym zaułku. Weźmy… racja… to powinno… tylko…

Tak szybko, jak zaczął wyjaśniać, zaczęły rozbrzmiewać statyczne zakłócenia, tak jakby stworzenie wprost z koszmarów wyłoniło się, by pożreć wszystkie rzeczy, które zapewniały bezpieczeństwo.

Nie będąc na tyle głupi, by po prostu wybiec na środek ulicy, Bond zakradł się za zakręt i wślizgnął się do czegoś, co kiedyś było garażem, ale teraz stanowiło puste pomieszczenie. Dla Bonda było ważne, że nikogo tam nie było.

— M? — zapytał, przyciskając plecy do ściany i niezdarnie przesuwając małego Q w zgięciu swojej ręki. Bond pragnął chwycić broń swoją wolną dłonią, ale zamiast tego uniósł ją, by nacisnąć na słuchawkę. — Odpowiedz — rozkazał gwałtownie. Agent 00 nie wpadał w panikę, ale czasami w takich momentach jak ten, był bliski tego.

Nie rozbrzmiała żadna odpowiedź, z wyjątkiem statycznych dźwięków, które później również zniknęły.

Bez żadnego ostrzeżenia jego kontakt z MI6 został zerwany.

Na zewnątrz rozbrzmiał zgrzyt żwiru, gdy ktoś się do nich zbliżał.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyPon 18 Gru 2023, 22:38

Rozdział 3: Twoje imię to Q

Przeklinając jedynie w myślach, Bond zrezygnował ze słuchawki, w której panowała głucha cisza i przesunął nieco małe ciało Q - na tyle, by upewnić się, że dobrze go trzymał i na tyle, by zręcznie przyłożyć palec do ust, by zakomunikować mu, żeby był cicho. Chłopiec musiał też usłyszeć charakterystyczny chrzęst kroków, ponieważ zmrużył swoje duże oczy tylko na sekundę, zanim otworzył je szeroko ze zrozumieniem. Zanim jednak zdążył skurczyć się przy ramieniu Bonda, agent opuścił go na ziemię. Wszystko to zrobił płynnymi, cichymi ruchami. Dzieciak prawie nic nie ważył i był na tyle sprytny, że nawet nie wydał z siebie dźwięku, więc ich przeciwnik nie miał żadnych wskazówek, gdzie byli. Podczas gdy bosonogi chłopiec szurając bardzo cicho nogami przeniósł się, aż znalazł się tuż za nogą Bonda - między potężną sylwetką mężczyzny a ciepłą ścianą - Bond użył swoich nowo uwolnionych rąk, by wyjąć broń. Wypuścił długi powolny i cichy oddech przez nos, gdy znajomy dotyk broni wysłał go do jego świata stabilności i komfortu.

To było to, co znał. Był w tym dobry. To prawda, zagadka z rozczochranymi brązowymi włosami wciąż z wahaniem ściskała jego nogawkę, ale mógł ten fakt bezpiecznie trzymać z tyłu umysłu, skupiając się na czekaniu, słuchaniu i celowaniu oraz prawdopodobnie strzelaniu i zabijaniu. Podobnie jak u psa myśliwskiego, było wiele rzeczy, które mógł zrobić, ale była też pewna liczba rzeczy, do których został wyszkolony i przygotowany. Umiejętności, które przychodziły mu równie łatwo jak oddychanie. Mięśnie rozluźniły się, a zmysły były ostre niczym ostrze brzytwy.

Bond i jego podopieczny znajdowali się na prawo od wejścia do garażu, wystarczająco daleko, by ukryć się w złocistym cieniu, zwłaszcza że kroki dobiegały z tej samej strony. Dla zdenerwowanego, doświadczonego agenta byłoby to irytujące - w końcu mogli tylko usłyszeć nadchodzącą osobę, ale nie mogli jej zobaczyć, dopóki nie zaczęła przechodzić przez drzwi. Odpowiedzią na to była jednak cierpliwość i chociaż lubił robić rzeczy szybko, 007 był prawdziwą studnią cierpliwości. Zaczekanie, aż mężczyzna przejdzie obok, nie stanowiło dla niego żadnego problemu, a byłoby to jak prezent bożonarodzeniowy, gdyby ścieżka tego drugiego przechodziła obok i dawała Bondowi niestrzeżone plecy, w które mógł wycelować. W tym momencie mógłby albo strzelić, albo pozostać anonimowy, w zależności od prawdopodobieństwa, że jego cel odwróci się i go zobaczy.

Ale wtedy usłyszał kroki dochodzące z drugiego kierunku i zdał sobie sprawę, że mogą mieć problem.

— Świetnie — wymamrotał na tyle cicho, że tylko on mógł to usłyszeć.

I mały Q. Bond nie był przyzwyczajony do obecności w zasięgu słuchu innych osób o tak drobnej posturze. Zamyślone spojrzenie dużych oczu ukrytymi za zabrudzonymi okularami skierowało się na niego, po czym chłopiec otworzył usta. Obawiając się, do czego mógł doprowadzić nadmierny hałas - na przykład do śmierci - Bond sięgnął, by zakryć usta Q, ale wtedy chłopiec już mówił. Właściwie tylko bezgłośnie wypowiadał słowa, a agent 00 odetchnął z ulgą, nawet gdy rozszyfrował wiadomość: “Jest ich dwóch”.

W odpowiedzi jedynie skinął lekko głową, zadowolony, że miał tyle szczęścia, że trafił mu się pod opiekę tak rozsądny i cichy dzieciak. Podejrzewał, że większość innych dzieci w tym wieku paplałaby nieświadomie, a przynajmniej wariowałaby i krzyczała.

A potem sprawy znów się skomplikowały. Podczas gdy Bond rozmyślał o swoim szczęściu (zarówno dobrym, jak i złym, ponieważ dwaj bandyci byli zdecydowanie najlepszym przykładem pecha), mały Q nagle się poruszył. Jego żylaste ciało było zaskakująco szybkie. Z obiema rękami owiniętymi wokół pistoletu, agent 00 był niewiarygodnie nieprzygotowany do chwycenia szybko oddalającego się dziecka.

— Wracaj…! — zaczął syczeć, ale zdał sobie sprawę, że w jego głosie słychać było frustrację.

Przełykając warknięcie, 007 zamilkł i po prostu patrzył za małym Q, gdy chłopiec przemykał obok otwartych drzwi tylko po to, by zatrzymać się w cieniu po drugiej stronie - lustrzane odbicie pozycji Bonda. Okulary przez chwilę odbijały światło, zanim chłopiec poprawił je na nosie. Mały Q przykucnął nisko po drugiej stronie otwartych drzwi garażu i z niepokojem przesuwał wzrok z Bonda na świat na zewnątrz. Bond wstrzymał oddech z walącym sercem, ale wydał ciche westchnienie irytacji, gdy nikt nie zaczął strzelać - przynajmniej nikt nie widział, jak jego kłopotliwy kompan nagle zbuntował się. Żałował, że nie mógł skontaktować się z M. Nawet gdyby rzeczywiście wiedziała tyle samo o opiece nad dziećmi, co on, przynajmniej mogłaby w stanie dać mu wgląd w to, dlaczego dzieci są tak świadomie nieposłuszne. Nie przychodziły mu do głowy żadne pomysły, jak odzyskać dzieciaka bez zwracania na siebie niechcianej uwagi.

Szczerze mówiąc, wciąż koncentrował się na tym, jak przetrwać. I kropka. Gdy kroki zbliżały się szybko z obu kierunków, ktoś wkrótce miał się z kimś spotkać, a wtedy w ciągu kilku sekund wszystko rozpłynęło się w niebezpieczną strzelaninę. Bond był wprawdzie ekspertem w takich sprawach, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak łatwo mógł nagle otrzymać kulę w pierś - nie mówiąc już o tym, że musiał uważać na siedmiolatka, który niewątpliwie brał udział w mniejszej liczbie strzelanin niż agent 007. Krople potu spowodowane stresem, a nie ciepłem, zaczęły ściekać agentowi między łopatkami i poniżej jego gardła. Istniało wszelkie prawdopodobieństwo, że ostatnie chwile jego życia mijają właśnie teraz.

Wtedy Q, wciąż pochylony, z małymi, smukłymi rączkami dotykającymi ziemi, nagle rzucił szybkie spojrzenie na zewnątrz i podniósł kamień. Ostry, szybki ruch nadgarstka posłał mały pocisk w powietrze, nisko nad ziemią, ponieważ Q był w takiej pozycji. Odkąd był dzieckiem, jego wzrost miałby sens, ale był też nieco poniżej poziomu, na który patrzyłaby większość dorosłych mężczyzn.

W tym samym momencie Bond miał prawie widok na przeciwnika zbliżającego się z przeciwnej stronie. Był wielkim brutalem. Pistolet w jego dłoniach wyglądał prawie jak zabawka, gdy szedł ulicą i skanował obie jej strony. Spoglądał wstecz, a jego spojrzenie już prawie dosięgało opuszczonego budynku, w którym ukrywali się Bond i mały Q, kiedy kamień rzucony przez dziecko uderzył w puszkę po przeciwnej stronie wąskiej uliczki. Głowa mężczyzny odwróciła się, a broń odruchowo skierowała się w stronę nagłego dźwięku.

To było wszystko, czego Bond potrzebował. Ufając, że drugi mężczyzna zareagował w ten sam sposób na nieoczekiwany hałas, Bond zrobił krok do przodu, wycelował i strzelił, a wszystko to w tym samym uderzeniu serca. Nie widząc agenta MI6, napastnik padł w szoku z kulą w płucu. Pistolet i ramiona Bonda były teraz narażone, ale obrócił się bez wahania. Stojąc teraz tyłem do Q - nieświadomie chroniąc go, stając się jego tarczą - Bond beznamiętnie spojrzał w oczy drugiego strzelca, gdy ponownie pociągnął za spust. Ten mężczyzna patrzył w szoku na potężnego, jasnowłosego mężczyznę, który nagle się pojawił i tylko odruchowo pociągnął za spust. Bond nie drgnął. Wiedział, że kula nie trafi w cel. Uderzyła jednak w ścianę budynku niebezpiecznie blisko małego Q i to był wystarczający powód, aby upewnić się, że mężczyzna nigdy więcej nie strzeli z broni. Bond zrobił kolejny krok do przodu i nacisnął spust, posyłając kolejną kulę w ślad za pierwszą.

Pierwsza trafiła mężczyznę w klatkę piersiową, ale druga przeszła przez jego głowę. Każda z nich go by uśmierciła.

Z kliniczną bezstronną skutecznością, do której został wyszkolony, Bond szybko przechodził od jednego wroga do drugiego, zabierając broń, amunicję i zapasy według własnego uznania. Obaj nie żyli, a Bond nie czuł ani odrobiny żalu. Wcześniej nauczył się zasad: jeśli mężczyzna próbuje cię zabić, tracił prawdo do twojego poczucia winy, kiedy ty go zabijesz. Po ocenieniu ich sytuacji i podjęciu decyzji, że znów było bezpiecznie (na razie), Bond odwrócił się z powrotem do małego Q, który wydawał się nietknięty i był na tyle sprytny, by się nie ruszać.

Q obserwował go z cienia budynku, niepewnym i pytającym wzrokiem, jakby nie był pewien, czy Bond zamierzał go tak po prostu zostawić, czy nie - lub czy agent nie zamierzał go skarcić za to, że rzucił kamieniem. Myśl o besztaniu zdawała się przerażać małego chłopca bardziej niż większość dzieci, ale mały Q miał też kilka siniaków, które świadczyły o tym, że ostatnio miał do czynienia z wyjątkowo brutalnym besztaniem. Wciąż klęczał na ziemi i przykucnął niżej, jakby dla bezpieczeństwa, gdy Bond się nad nim pochylał.

To nie była wina Bonda, że był taki zastraszający. Miał po prostu przerażający rozmiar.

Bond pochylił się i z łatwością schował jedno ramię pod brzuch małego Q, unosząc go jak szczeniaka. Wijącego się szczeniaka. Szczerze mówiąc, gdyby mógł nauczyć dzieciaka, żeby nie walczył za każdym razem, gdy go podnosił, wszystko byłoby wspaniałe.

— Co, sądziłeś, że tu zostaniesz? — chrząknął, gdy manewrując swoim małym towarzyszem, umieścił go ponownie w swoich ramionach.

Nagle mały Q przestał się wiercić. Zamarł z jedną ręką na kołnierzyku koszuli Bonda, spoglądając nieufnie spod splątanej czupryny włosów.

— Mam… zostać z tobą? — zapytał bardzo cicho.

Bond musiał odchylić głowę do tyłu, żeby móc dokładnie przyjrzeć się wyrazowi twarzy chłopca bez konieczności robienia zeza, i zmarszczył brwi na widok szczerej niepewności na twarzy dziecka.

— Cóż… tak — powiedział. — Poza tym za każdym razem, gdy się odwracam stajesz się bardziej wartościowy.

Coś mignęło w oczach chłopca, jasne i przyjemne uczucie, gdy nazwano go wartościowym, a jednocześnie powiedziano mu, że nie zostanie sam w opuszczonym garażu. Dziecko się nie uśmiechało, ale trochę straciło obronne napięcie w swoich małych ramionach, a na jego twarzy pojawił się niemal bolesny cień szczęścia.

— W porządku, czas, abyśmy znowu się ruszyli — mruknął Bond, nienawidząc przebywać długo w jednym miejscu, gdy echa wystrzałów wciąż brzęczały mu w uszach. — Przy odrobinie szczęścia wydostaniemy się z zasięgu tego, co blokuje transmisję MI6.

— MI6?

To była pierwsza oznaka prawdziwej ciekawości, jaką Bond dostrzegł u dzieciaka. Gdy szedł, chłopiec pochylił się i spojrzał na niego z góry.
— Ludzie, z którymi rozmawiałem.

Q zrobił się mały i ciszy przy piersi Bonda, głos płynął blisko jego obojczyka, gdy chłopiec spuścił głowę.

— Ludzie, którzy chcą, żebyś mnie zostawił?

Bond prawie się zatrzymał. Przepływ emocji, które poczuł, był aż tak silny. Dość nagle zapragnął kogoś udusić, walczyć z potworami, zrobić coś odważnego, mężnego, wściekłego i śmiesznego, a wszystko to dlatego, że gardził, nienawidził pokonanego brzmienia w głosie Q. Z łatwością poradził sobie z pominiętym krokiem i idąc jeszcze bardziej zdecydowanym krokiem, Bond ostro przemówił do rozczochranej głowy małego Q:

— Mogą chcieć wszystkiego, czego chcą, ale na koniec dnia siedzą bezpiecznie za swoimi biurkami, a ja jestem tutaj i ty również. Dlatego zostaniesz ze mną. I to jest ostateczna decyzja. — Potem Bond został zaskoczony samym sobą, zastanawiając się, kiedy ostatnio powiedział tyle słów z rzędu. Miał to na myśli, ale nadal nie potrafił stwierdzić, skąd wziął się ten przepływ emocji. Zdenerwowany sobą i bardziej niż trochę zawstydzony, dodał szorstko, półgłosem: — Od teraz rób tylko to, co mówię, okej? Wtedy się dogadamy.

— Tak!

Chłopiec zgodził się szybko, obejmując nawet ramionami szyję Bonda, jakby bał się, że ten cofnie swoje słowa i opuści go właśnie tam w tym momencie. Serce agenta zacisnęło się w jego piersi i westchnął.

Poruszony odczuwanym współczuciem, przesunął rękę, którą nie podtrzymywał chłopca, tak że owinęła się wokół jego pleców, a twarda, zrogowaciała dłoń agenta delikatnie pogładziła ostre, drobne łopatki.

— Nikt cię nie skrzywdzi — powiedział głosem, który wiele osób w MI6 określiłoby, jako należącym do opętanego człowieka.

Ze swojej strony mały Q wydał z siebie cichy miauczący dźwięk i zwinął się mocniej w klatkę piersiową Bonda, pochylając głowę w stronę szyi mężczyzny jak pancernik w okularach. Mimo to było to lepsze niż próba wyrwania się, a Bond szedł ulicami ze zwiększonym skupieniem i niemal szaloną determinacją.

OoO

— W porządku. Oto jesteśmy. Bezpieczni jak nigdy dotąd.

Bond chrząknął, pochylając się i przeciskając przez niski otwór, wprowadzając siebie i małego Q do na wpół zawalonego budynku i cienistego chłodu, który obiecywał. Bond nie chciał się do tego przyznać, ale przytłaczający, tropikalny upadł również go dopadł i bał się, że mały Q znów stanie się otumaniony w słońcu. Po pojedynku w garażu Bond dołożył wszelkich starań, aby zgubić wszelki pościg, w końcu kończąc swoje wysiłki na znalezieniu odosobnionego, dającego się bronić, chłodnego miejsca, w którym mogliby się ukryć. Dzień był jeszcze młody, a agent 00 był gotów się założyć, że w tym momencie nawet ludzie Westforda mogliby chcieć odetchnąć. Przyjaciel czy wróg, słońce groziło, że ugotuje ich wszystkich.

Budynek wyglądał, jakby został umieszczony w ruchomych piaskach, a potem zapomniany, a jego część zapadła się do połowy ścian. W rzeczywistości miejscami się zawalił, prawdopodobnie ściany osłabły, a podbory wygięły się podczas jakiejś burzy. Znalezienie drogi do środka wymagało trochę pracy, a teraz kiedy znaleźli się w środku, Bond zauważył, że było bardzo mało miejsca, w którym mógł stanąć prosto, nie uderzając o nic głową. Mimo to było chłodno, a budynek znajdował się w cieniu i na uboczu, a każdy, kto się do nich zbliżał, musiałby nie tylko przejść przez otwartą przestrzeń, żeby się tam dostać, ale także zgiąć się wpół, żeby dostać się do środka. Bond zrobi w nich dziury na długo przed tym, zanim się do nich zbliżą, co sprawiało, że czuł się zarówno szczęśliwy, jak i zadowolony z siebie, dumny ze swoich umiejętności snajperskich.

Ziemia również była piaszczysta, więc postawił Q, nie martwiąc się o jego bose stopy, chociaż przez chwilę zerkał na kajdany, wciąż tkwiące jak chorobliwa biżuteria wokół kostki chłopca. Agent zrezygnował jednak z zamartwiania się tym, wiedząc, że są ważniejsze sprawy do załatwienia.

Zadowolony, że jego pasek miał tyle szlufek i sprzączek, do których można było przyczepić różne rzeczy Bond sięgnął po jedną z manierek z wodą, które zabrał zastrzelonym mężczyznom. Mały Q stał zaledwie metr dalej. Zrobił krok lub dwa w głąb zawalonego domu, aby przyjrzeć się swojemu nowemu otoczeniu. Bondowi łatwo było sięgnąć, zaczepić jeden palec o jego kołnierz i przyciągnąć go. Wzrok chłopca, który wpatrywał się w niego z niezadowoleniem - usta już otwierały się ze wściekłością, aby na niego nakrzyczeć - na szczęście szybko opadło na manierkę. Uznanie natychmiast wygładziło rysy dziecka, a potem znów zaczął łykać szybko wodę.

Nie. Nie pił jej zachłannie. Stojąc z głową prawie ponownie dotykającą sufitu, Bond skrzyżował ramiona i przechylił głowę w zamyśleniu, obserwując ciekawy spektakl, jakim było picie Q. Jak na siedmiolatka był bardzo mądry. Po raz kolejny, kiedy większość ludzi wypiłaby wodę do stanu, aż poczuliby mdłości, chłopiec przestał w porę, z dziecinną nieuwagą wycierając ostatnie krople z ust grzbietem dłoni, po czym oddał manierkę. Widząc intensywne spojrzenie Bonda, zamarł z wyciągniętym do połowy ramieniem, zastanawiając się, czy zrobił coś złego. Jego głos był cichym piskiem, gdy zapytał niepewnie i ze strachem:

— Panie Bond…?

Agent otrząsnął się ze swoich rozmyślań, zdając sobie sprawę, jak musiał wyglądać dla tak małego dziecka - małego dziecka, który najwyraźniej w niedawnej przeszłości był obiektem złości dorosłego. Czując nagłe skruchę, wyciągnął dłoń - powoli -odebrał zaoferowaną mu manierkę.

— Gdzie nauczyłeś się, że zbyt szybkie picie szkodzi? — Nie mógł powstrzymać się od pytania.

Q był zbyt zdenerwowany. Nie poruszył się ani nie odprężył, dopóki Bond nie cofnął się o kilka kroków i nie usiadł, oparty plecami o zapadniętą ścianę.

— My… myślę, że przeczytałem o tym — odezwał się w końcu, nerwowo szurając nogami.

Bond postanowił nie naciskać, wyczuwając, że chwiejna prawda, którą właśnie usłyszał, zamieniłaby się w jawne kłamstwa, gdyby zaczął go odpytywać. W końcu podczas ostatniego przesłuchania dzieciak odruchowo wybrał literę alfabetu zamiast własnego imienia. Spojrzeniem zawsze czujnym - słuchem wciąż skupiony na dźwiękach dochodzących z zewnątrz - Bond zauważył następnie małą dłoń, która uniosła się i dotknęła boku cienkiego, prostego nosa Q, który wzdrygnął się.

— Jesteś trochę poobijany, co? — poruszył płynnie temat.

Kiedy spojrzenie małego Q - nerwowe i podejrzliwe - skierowało się natychmiast na niego, Bond zachował swobodny, otwarty wyraz twarzy. Mógł ukształtować swoją twarz jak maskę, a kiedy mógł to zrobić dla dobra, a nie dla podstępu, czyniło go to szczęśliwszym. Teraz cieszył się, że chłopiec trochę się odprężył.

— Czy mogę zobaczyć? — zapytał, wskazując na nos chłopca… a może na jego podbite oko albo na zadrapanie na brodzie.

Był to niejasny gest, ponieważ Bond wiedział, że był to najlepszy moment, by przekonać się, jakie ogólne szkody poniósł dzieciak z rąk porywaczy.

Z wahaniem, ale zdecydowaniem, chłopiec podszedł i usiadł na piaszczystej ziemi przed Bondem.

— Zatem, zechcesz mi teraz powiedzieć, jak się naprawdę nazywasz? — Bond poprosił od niechcenia, aby ukryć swoją ciekawość.

Robiąc to, sięgnął w stronę zmierzwionych włosów chłopca i został nagrodzony wzdrygnięciem się, gdy Q cofnął się. Nieco zdenerwowany Bond próbował wymyślić, jak najbardziej złagodzić swoje zachowanie wobec zdenerwowanego siedmiolatka. Przynajmniej udało mu się wolniej poruszać swoją dużą dłonią. Tym razem dzieciak pozwolił mu dotknąć swojego ucha, zaczynając od tego, ponieważ wyglądało już na spalone słońcem. Przeniósł swoje spojrzenie na posiniaczone oko Q, chociaż okulary dzieciaka i wszystkie jego dzikie, splątane włosy sprawiły, że ocena uszkodzeń była frustrująco trudna. To, jak dzieciak znosił posiadanie tylu włosów, było poza rozumowaniem Jamesa.

Jeszcze mniej szczęścia miał ze swoim pytaniem. Buntownicze spojrzenie wróciło, a niezwykły chłód w brązowych oczach był skierowany na agenta.

— Jestem Q. Właśnie tak chcę być nazywany i tylko to się liczy. To wszystko, co ci powiem.

— Dobra, w porządku. — Bond wycofał się. Jeden zero dla niego przeciwko najlepszemu agentowi terenowemu MI6. Mimo to był ciekawy i wpatrując się w niegroźny sposób w podrapany podbródek chłopca, zapytał: — Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego bardziej lubisz literę Q niż imię, które nadali ci rodzice?

Mały Q westchnął. Był to niezwykle zrezygnowany dźwięk. Opuszczając głowę, gdy palce Bonda ostrożnie dotknęły jego nosa, aby upewnić się, że nie był złamany, Q przemówił do swoich dłoni leżących na kolanach:

— Nikt nigdy nie dbał o to imię. Kiedykolwiek. Aż nagle wszyscy się przejmują, a ja tu utknąłem! — Q pociągnął nosem i zabrzmiał na niebezpiecznie bliskiego płaczu, ale zamrugał ze złością, powstrzymując łzy. — Nigdy więcej nie powiem nikomu tego imienia, bo wtedy odeślą mnie z powrotem!

— A Westford znów cię znajdzie?

Bond zaryzykował, niepewny, czy dobrze podążał za tym tropem. Wcześniej przesłuchiwał ludzi, ale nigdy siedmiolatków.

Wciąż patrząc w dół, z dłońmi owiniętymi wokół jego skrzyżowanych kostek, na której jednej wciąż spoczywały kajdany, Q odpowiedział swoim cichym głosem:

— A potem znów będzie źle. — Podniósł wzrok, jego oczy były duże i błyszczące od nie wylanych łez i błagał nagle mężczyznę, którego ledwie poznał kilka godzin temu: — Jeśli nikt mnie tam nie chce, nie muszę wracać. To ma sens? To nie jest złe?

Bond zaskoczony zastanawiał się, kiedy jego świat zaczął obracać się na innej osi. Był tak daleko od swojej głębi, że nie odróżniał już nawet góry od dołu, ale był pewien, że gdziekolwiek się znajdzie, ani żaden człowiek ani żadna siła wyższa nie będę w stanie go zmienić jego zdania, ponieważ nie mógł znieść pozostawienia bezsilności w tych brązowych oczach.

— Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty — stwierdził, a słowa wypływały z jego ust, nawet gdy jego ręka z własnej woli przesunęła się w górę do czupryny włosów chłopca, spoczywając tam uspokajająco. — Powiedziałem, że utknąłeś ze mną, czyż nie? Cóż, w takim razie liczy się tylko to, co powiem i twierdzę, że Q jest sam raz na imię i niech inni pilnują swojego biznesu.

Teraz nadeszła kolej Q na zdziwienie się. Szczerze, wyglądał, jakby nie mógł w to uwierzyć. Potem na jego twarzy pojawiła się ulga, a całe jego lico rozjaśniło się w pierwszym szczerym uśmiechu, jaki Bond widział. Śmiech, który rozbrzmiał później, był raczej maniakalny, ale Bond zdecydował, że nie będzie na to zwracać uwagi - w końcu mieli za sobą długi dzień, a mały Q nie zniósł dobrze upału. Nie chcąc przerywać tej szczęśliwej chwili, ale wiedząc, że za tym wszystkim kryje się jeszcze jakaś misja, Bond zadał kolejne pytanie tak lekko, jak to tylko możliwe:

— Powiedziałeś, że wiesz o istotnej dla Westforda rzeczy?

Q ponownie spojrzał na niego, uspakajając się.

— Tak. Nawet wiem, gdzie to jest — powiedział, lekko wzruszając ramionami.

Jego twarz była teraz w większości otwarta, a nie kapryśna i powściągliwa, co sprawiało, że Bond był prawie tak szczęśliwy, jak faktem, że nos Q nie był złamany. Dzieciak wyglądał na dość posiniaczonego, ale Bond nie zauważył jeszcze żadnych oznak trwałego uszkodzenia. Ludzie Westforda najwyraźniej uznali za stosowne trochę poturbować swojego małego jeńca, ale mieli powody, by nie uszkodzić go na stałe.

Interesujące… - Bond odłożył to pytanie na później. Miał pilniejsze kwestie.

— Skąd o tym wiesz? — zapytał, wciąż zachowując lekki i niewymagający ton.

Odpowiedź nie była taka, jakiej się spodziewał, chociaż mały Q nadal patrzył na niego przez okulary, jakby to była najbardziej oczywista rzecz w historii.

— Ponieważ sprowadził mnie, żeby to wszystko ustawić.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyNie 24 Gru 2023, 12:47

Rozdział 4: Powolny wzrost zaufania

— Co?!

Gwałtowne pytanie Bonda skłoniło chłopca do przemyślenia swojego zaufania. Z ruchami oszczędnymi i szybkimi, jak na tak małe dziecko, nowy partner Bonda wstał, wyraźnie przygotowując się do ucieczki. Zdając sobie sprawę, że zaraz rozpocznie się gra w berka w miejscu nieprzeznaczonym dla kogoś jego wzrostu (zapadnięty dach już przyprawiał go o klaustrofobię), Bond zaczął szukać w myślach czegoś bardziej przyjaznego.

Oczywiście mniej więcej w tym momencie sytuacja znów się skomplikowała.

Bond usłyszał odległy dźwięk nieznanych głosów na ułamek sekundy przed Q i obaj drgnęli. Po tym mały Q prawie uciekł, a Bond był zmuszony do rzucenia się do przodu z stłumionym przekleństwem, by go złapać, na szczęście pięść zacisnęła się wokół krótkiego, ciągnącego się łańcucha na kostce chłopca. Mały Q zapiszczał z przerażenia i wściekłości, gdy upadł bokiem na żwirową ziemią. Zanim chłopiec zdążył go kopnąć, Bond przyciągnął do siebie i złapał go za kark, tłumiąc werbalne skargi ręką na ustach dzieciaka i pokonując jego zmagania, przyciskając do siebie jego wijące się ciało.

— Ciiii! — warknął ostro do ucha chłopca, napięty i nasłuchujący, gdy głosy się zbliżały.

Musiał szanować dzieciaka: w ciągu tych kilku sekund, podczas których walczyli, mały Q już wbił paznokcie w dłoń Bonda na tyle głęboko, że popłynęła krew. Bond będzie musiał pamiętać, żeby przestać straszyć dzieciaka.

Z opóźnieniem uświadomiwszy sobie niebezpieczeństwo Q zamarł. Jego małe oczka były szeroko otwarte i Bond wiedział, że on również nasłuchiwał. Gdy głosy zbliżyły się na tyle, że niemal dało się zrozumieć rozmowę, małe ciało w jego ramionach zaczęło drżeć.

Z zapartym tchem i absolutną ciszą Bond i jego podopieczny czekali, czy zostaną zdemaskowani. Zanim jednak zdążyli zrozumieć słowa mężczyzny, znów głosy zaczęły cichnąć, podobnie jak odległy odgłos butów na żwirze. Bond odprężył się i po ostrożnej minucie wymamrotał do swojego małego podopiecznego:

— Widzisz? Jestem po twojej stronie. Jestem naprawdę kiepski jeśli chodzi o dzieci, ale nie planuję być kimś takim jak ludzie Westforda.

Domyślając się, że Q to zrozumiał po jego skruszonym bezruchu, agent 00 powoli rozluźnił uścisk. Usiadł z Q znowu spoczywającym na jego kolanach, a ponieważ dzieciak był bardzo mały jak na siedmiolatka (Bond zaczynał się zastanawiać, czy to może, że sposób bycia dzieciaka sprawiał, iż brał go za takiego) było to wygodne. Mimo to chłopak wyrwał się. Bond westchnął, przygotowując się do ponownego złapania go, ale Q nie odsunął się daleko: po prostu odszedł na kilka kroków, wziąć w zasięgu ręki, stojąc z rękami owiniętymi wokół swojej talii z pochyloną głową i plecami, aby być mniejszym. Podczas gdy Bond patrzył, nieco zakłopotany i wciąż pod wpływem adrenaliny wynikającej z możliwości schwytania, mały Q odwrócił się, wciąż ze spuszczonym wzrokiem. Znowu był przestraszony, ale teraz również wyglądał na zawstydzonego i to zwróciło uwagę Bonda.

Zostało to wyjaśnione chwilę później, gdy z wahaniem chłopiec spojrzał na niego spod swoich zużytych okularów. Oczy Q wyglądały, jakby miałby się z nich wylać potoki łez, gdy zwrócił wzrok na grzbiet dłoni Bonda.

— Przepraszam — powiedział przerażonym, szczerze przepraszającym głosikiem. Chude, posiniaczone ramiona opadły na bok. — Myślałem… — Odwrócił wzrok w intensywnym zakłopotaniu i jedno mrugnięcie sprawiło, że jego rzęsy skleiły się od grubych łzy. — Myślałem, że chcesz mnie skrzywdzić i podrapałem cię…

Niezależnie od tego, co sądził przed chwilą, Q najwyraźniej teraz myślał, że Bond będzie mściwy i go skrzywdzi, a to sprawiło, że agent był bardziej zły, niż mógł to wyrazić. Co gorsza, był to gniew bezkierunkowy, płonący w jego wnętrznościach, ponieważ nie miał żadnego ujścia poza, być może, mężczyznami, którzy nauczyli małego Q, jak się bać.

Niepewny, jak sobie z tym poradzić - z przestraszonym, przepraszającym chłopcem albo z nowym rodzajem gniewu gnieżdżącym się w nim - Bond odchrząknął i obrócił dłoń, by uważnie przyjrzeć się małym zadrapaniom. Lekko krwawiły, ale poza tym nie były poważne. Bond powiedział to swoim najbardziej normalnym głosem:

— Och, to? To ledwie zadrapanie. Nie wyobrażam sobie, jak ktokolwiek mógłby się tym martwić.

Najwyraźniej Q nie spędził wystarczająco dużo czasu ze światowej klasy agentami, by wiedzieć, kiedy wyolbrzymiają emocje, ponieważ jego spojrzenie było napięte i pełne nadziei, gdy uciekł nim w bok. Mimo to wydawało mu się, że był winien Bondowi - że potrzebował karty przetargowej - coś, co odwróci gniew, który czuł, że musiał się pojawić. Wciąż nerwowo przestępując z nogi na nogę, bawiąc się swoimi okularami Q wykrztusił:

— Mogę… mogę ci powiedzieć o przesyłkach, o systemach komputerowych, które dostaje Westford, o…

W końcu Q stał się tak roztrzęsiony, spanikowany i zdenerwowany, że właściwie zdjął okulary z twarzy. Tylko szybki refleks Bonda uchronił je przed upadkiem na ziemię, podczas gdy chłopiec stał tam, wyglądając jak kupka nieszczęścia, nie wiedząc, co zrobić. Stał tam, bezradny, chudy, zdezorientowany i ślepy.

Podążając za instynktami, o których istnieniu nie wiedział, wielki agent 00 powoli, bardzo wolno - mając nadzieję, że było to wystarczająco wolno - wyciągnął rękę. Q nie uciekł, ale mogło wynikać to z tego, że stracił okulary i po prostu nie mógł. Kiedy dłoń mężczyzny dotknęła środka jego ramienia, niewysoki chłopiec wzdrygnął się, ale Bond uspokoił go, delikatnie owijając dłoń wokół jego łokcia. Jego ręka mogła dwukrotnie okrążyć chudą kończynę, a pod jego dłonią wydawała się tak delikatna jak kości ptaka. Zahaczając okulary chłopca o dwa palce, ostrożnie uniósł drugą rękę i przetarł kciukiem oczy Q. Niestety, wydawało się, że właśnie to wywołało łzy, gdy Q patrzył na niego z paniką i wahaniem krótkowidza.

Bond zlitował się nad nim po tym, jak mniej więcej wytarł mu łzy, przesuwając okulary z powrotem na nos chłopca.

— Ciii, ciii — powiedział, niepewny, jak postąpić, ale starając się to zrobić najlepiej, jak potrafił. — Wszystko w porządku, Q. Wiem, że było ci ciężko, ale już nic ci nie będzie. Jestem tutaj, aby się chronić, a nie skrzywdzić. — Spojrzenie jasnoniebieskich oczu skupiło się na małym Q, kiedy dodał szczerze: — Byłoby miło, gdybyś mógł mi powiedzieć wszystko, co wiesz o tym wszystkim, ale nie musisz. Nie zamierzam cię straszyć ani grozić, żebyś to zrobił.

Mógł sobie wyobrazić, jak MI6 kłócił się z nim przez komunikator, ale w słuchawce wciąż panowała niepokojąca cisza - i na razie Bondowi to nie przeszkadzało. Na samą myśl o tym, że ktoś zasugerowałby, by przestraszyć dziecko, by wyjawił informacje, w jego klatce piersiowej zaczynał płonąć ogień. Duże dłonie Bonda spoczywały teraz na ramionach Q, przez co chłopiec wyglądał na śmiesznie małego.

Q najwyraźniej nie wiedział, co o tym sądzić. Nadzieja i nieufność na zmianę ujawniały się na jego twarzy, walcząc ze sobą, gdy skanował mimikę i spojrzenie agenta. Mały chłopiec zrobił gwałtowny, impulsywny krok do przodu, zanim jakiś inny instynkt kazał mu się zatrzymać, zmartwiony i zdezorientowany.

— Co? — Tym razem Bond upewnił się, żeby jego głos nie brzmiał jak wściekłe szczekanie.

Najwyraźniej tyle wystarczyło, aby Q podjął decyzję, gdy rzucił się do przodu jak mały węgorz, wymykając z jego uścisku, wpadając wprost na niego. Chude, posiniaczone ramiona zacisnęły się wokół klatki piersiowej agenta tak daleko, jak tylko mogły go objąć, a Bond chrząknął, czując, jak oprawki okularów Q wbijały mu się w pierś, gdy chłopiec wcisnął w nią swoją twarz. Nadal się trząsł, jakby nie był przyzwyczajony do przytulania, albo do tego, że jego uściski były dobrze przyjmowane.

Ta myśl sprawiła, że Bond powiedział prawie bez zastanowienia:

— Jesteś dobrym chłopcem Q. — I z wahaniem, poklepał małą, kudłatą głowę. Drugą ręką owinął kościste plecy chłopca, mając nadzieję, że dobrze postępuje.

Wydawało się, że tak, ponieważ Q odprężył się. Wbił również swoje małe palce w żebra Bonda, ale agent ostatecznie wywnioskował, że tym razem nie była to świadoma próba podrapania go. Mimo to mały Q miał najbardziej zadziorne paluszki…!

A potem Q zaczął mówić do jego mostka, jakby tajemnice były się najbezpieczniejsze, gdy zostały stamtąd ujawnione.

— Westford zabrał mnie… z miejsca, w którym byłem wcześniej… żebym mógł tu przyjść i pracował na jego komputerach. Chce, żebym je ustawił tak, żeby włamały się do wszystkiego i były nie do namierzenia. On… — Małe ciałko skuliło się jeszcze bardziej. Siedział obecnie na ziemi przy prawym biodrze Bonda. Przyciągnął swoje ręce bliżej ciała, jawny znak niepewności, nawet jeśli nadal ściskał koszulę Bonda i przyciskał do niej twarz. Q znowu przepraszał. — Kazał mi wcześniej skonfigurować system, który odciął ci to coś w uchu.

Bond zamrugał, nie mogąc zdecydować, w co uwierzyć. W to, że miał w rękach niewiarygodnego geniusza czy w to, że był to jeden z najlepszych na świecie kłamców w okresie dojrzewania. Mógł tylko dziwić się i wpatrywać w maleńką zagadkę przyklejoną ze strachem do niego. Przynajmniej był na tyle sprytny, by trzymać rękę na plecach chłopca. Wsparcie zdawało się przekonać Q, że był nadal bezpieczny.

— Myślę, że Westford zawsze pracował dla innych złoczyńców. Nie rozmawia ze mną i nikt nic mi nie mówi, ale słucham. Przysłuchuje się naprawdę dobrze! I ta ma sens. Chyba chce być lepszym złoczyńcą, a jeśli potrafi włamać się do różnych rzeczy, wtedy jego przyjaciele zapłacą mu więcej — Q kontynuował swoje dziecięce przemówienie, które było w sprzeczności z tym, co wydawał się wiedzieć. — A jeśli uda mi się to zrobić i nie dać się złapać, wszyscy złoczyńcy polubią Westforda i zapłacą mu za pomoc.

— Czy rzeczywiście twierdzisz…?

To wszystko było zbyt niewiarygodne. Bond przełknął ślinę i spojrzał w stronę przeciwległej ściany, próbując zebrać myśli, a kiedy znów spuścił wzrok swoich, Q patrzył na niego.

— Mogę to udowodnić. — Q odsunął się na tyle, by usiąść i podnieść rękę dłonią do góry w kierunku wielkiego mężczyzny. — Daj mi swoją słuchawkę.

Teraz nadeszła kolej Bonda, by zrobić dość dokładne wyrażenie zadziornego nastolatka, gdy zmrużył oczy patrząc na małego Q.

— Po co?

— Bo wiem, że nie działa.

Nagle Bond bardziej polubił swojego podopiecznego, gdy ten był niepewny i nieśmiały.

— Skąd wiesz, że nie działa? — odparował potulnie. Gdyby tylko M mogła ich w tym momencie zobaczyć…

Spojrzenie, jakie Q posłał mu znad okularów, było czystą poezją: idealna mieszanka niedorzecznego sarkazmu i zblazowanego braku rozbawienia. To było spojrzenie “nie jestem pod wrażeniem, ani nie nabrałem się na to”.

— W porządku — mruknął Bond. Dwa zero dla małego Q przeciwko najlepszemu agentowi terenowemu MI6. — W takim razie weź ją. — Wyjął słuchawkę z ucha, po czym opuścił ją na małą, wyciągniętą dłoń Q.

W tym momencie musiał niechętnie przyznać, że był zaciekawiony, ponieważ spojrzenie chłopca stało się nagle bardzo spokojne, zrelaksowane i skupione, jakby ten mały element technologii był kawałkiem jego domu.

Cóż, jeśli w ogóle lubił swój dom. Bond głośno i wyraźnie zrozumiał, że Q nie lubił miejsca, z którego pochodził.

Chłopiec zaczął, dość przerażająco i metodycznie, rozbierać na części pierwsze słuchawkę Bonda. Pewna część agenta 007 zastanawiała się, czy mały Q robił to tylko dlatego, że było to fascynujące, ale ta technologia i tak nie działała, więc Bond powiedział sobie, że to nie miało znaczenia. Przygotowując się do długiego, nudnego czekania, aż się ochłodzi i/lub Q znudzi się swoją nową (drogą) zabawką, większy mężczyzna zgarbił się siedząc ze skrzyżowanymi nogami. Q nawet tego nie zauważył, co było miłe - do tej pory dziecko lekko podskakiwało lub spoglądało nieufnie na Bonda za każdym razem, gdy się poruszał. Bladoniebieskie oczy Bonda leniwie powędrowały do kajdan, wciąż zwisających z małej kostki Q. Zaryzykował, pytając z wyćwiczoną bezczynnością, sięgając do kostki Q:

— Może spróbuję temu zaradzić, hm?

To był dowód na to, jak bardzo Q był rozproszony swoją nową “zabawką”, bo minęła chwila, zanim te duże brązowe oczy zwróciły swoje niespokojne spojrzenie na Bonda. Jednak stłumił swoją nerwowość z większą szybkością niż poprzednio, tylko przygryzając w zamyśleniu wargę, zanim powoli wyciągnął nogę. Bond i tak mógł ją dosięgnąć, ale docenił ten gest. Duże, stwardniałe, śmiercionośne ręce opadły na znacznie mniejszą kończynę, nie wiedzą, co robić przez sekundę, ponieważ ręka Bonda mogła prawie pochłonąć kostkę małego Q. Jednak kajdany były mu bardziej znane i był niezły w otwieraniu zamków.

Bond wyjął więc mały zestaw wytrychów i zaczął delikatnie obchodzić się z kajdanami, pamiętając, że skóra pod nimi była już zaczerwieniona i otarta od ciągnięcia oraz szarpania. Była tam zaschnięta krew, coś co nigdy wcześniej nie niepokoiło Bonda, ale robiło to teraz.

— Nie próbuję cię skrzywdzić — powiedział, kiedy Q podniósł wzrok, oderwany od pracy przez kłucie w kostce.

Spod gęstej czupryny spoglądały na niego duże brązowe oczy, skupiając się tam i z powrotem między poważnym wyrazem twarzy Bonda a słuchawką, jakby mały Q nie był pewny, u kogo szukać pociechy i komu ufać.

— Hej… — Tym razem Bondowi udało się znaleźć idealną równowagę między upominaniem a delikatnym drażnieniem, a ręka, którą poklepał Q po głowie, nie została odrzucona. Prawdę mówiąc, Q wydawał się być zaskoczony, ale potem potajemnie zachwycony. Jego małe paluszki wbijały się w ziemię wokół stosu mechaniki. Bond gładko dokończył zdanie. — Skup się po prostu na tym, co robisz, a ja wykonam swoją pracę. Okej? Będę ostrożny. Masz moje słowo jako agenta 007.

— Masz numer? — zapytał Q i faktycznie wyglądał na niepokojąco zdumionego i zachwyconego tym pomysłem, a uśmiech rozciągnął się niepewnie na jego smukłej twarzy.

Bond ponownie skupił się na kajdankach, ale uniósł jedną brew.

— Masz literę alfabetu za imię. Odwal się — odparował z nutą ukrytego humoru.

To oznaczało początek niepewnej walki werbalnej. Q nadal wydawał się być zdenerwowany i niepewny, ale szybko przyzwyczaił się do Bonda i był zaskakująco szybko myślący. Uczepił się pomysłu “007” jak terier nogawki i wydawał się najbardziej komfortowy, gdy ich temat rozmów kręcił się wokół tych liczb - prawdopodobnie liczb jako całości. Bond poważnie zastanawiał się, ile lat miał ten dzieciak. Kiedy zaczynał, mówił dojrzale nawet jak na dziesięciolatka, ale szczerze mówiąc był wystarczająco mały, by uchodzić za niedożywionego sześciolatka. Bond nadal trzymał się siódemki - znajdowała się pomiędzy. Były też cuda, jakie mały Q robił ze słuchawką: milczał, ponieważ był zbyt pochłonięty kawałkami metalu i drutu, by mówić, a kiedy trochę usiadł, Bond zauważył więcej swojej ponownie złożonej słuchawki.

Ostatecznie Q skończył swoją pracę przed Bondem, co było irytujące, ale nie do końca winą agenta. Małe dzieci nie tylko wierciły się, ale też były zadziwiająco rozpraszające, kiedy dokonywały cudów z technologią, której Bond tak naprawdę nigdy nie widział od środka.

— Oto ona… spójrz!

Q bez ostrzeżenia zaoferował wynik swojej roboty z najwspanialszym uśmiechem na jego zwykle beznamiętnej twarzy. Słuchawka - jak nowa - spoczywała na jego dłoniach tuż pod nosem Bonda. Spojrzał na nią i próbując skupić na niej wzrok, nie mrużąc oczu.

— Później to przetestuje — powiedział pod wpływem impulsu, a kiedy Q zmarkotniał, pospiesznie dodał z całą szczerością. — Wiem, że jest naprawiona.

Powoli i ostrożnie z wahaniem obserwując, czy Bond nagle go nie wyśmieje, Q znów się rozpromienił. Nadal wyglądał na małego i źle potraktowanego z posiniaczoną twarzą i rozczochranymi włosami, ale to było jak oglądanie rozkwitającego kwiatu, widzieć światło radości wracające do jego oczu.

Bond odwzajemnił uśmiech. Był on mały, objawiający się w jednym kąciku ust i nadawał jego oczom dodatkowy, szafirowy blask.

— Teraz siedź spokojnie. Chcę cię z tego wyciągnąć.

W ciągu następnych pięciu minut (Bond był przyzwoity w otwieraniu zamków, ale nie najlepszy), Q zaczął nie tylko dalej się wiercić, ale stopniowo poruszać górną częścią ciała, aż zwinął się na boku, przodem do Bonda i kostką wciąż pośrodku umożliwiając do niej łatwy dostęp, ale z głową opartą na kolanie mężczyzny. Bond nie był pewien, czy będzie miał atak serca czy nie, gdy mały Q zamrugał sennie. Zanim kajdanki się otworzyły, oczy Q były całkowicie zamknięte i wyglądał, jakby spał.

Powoli, uważając, by nie poruszyć się za mocno i nie szturchnąć dziecka, Bond chwycił słuchawkę i włożył ją do ucha.

— M?

— Bond! — rozległ się natychmiastowy i raczej nieprofesjonalny skrzek, a potem odgłos wielu ludzi, którzy nagle zbliżali się do siebie. — Co, do cholery, się stało?!

— Zakłócacz sygnału — wyjaśnił krótko Bond, ale miał ważniejsze sprawy do omówienia. — M… kiedy dzieci zasypiają na twoich kolanach w środku sytuacji kryzysowej, martwisz się?

— Nie, raczej nie, głównie dlatego, że nie miałam jeszcze do czynienia z dziećmi w sytuacji kryzysowej — odparła stanowczo M, podczas gdy Bond oparł się pokosie warczenia. M zdawała się zastanawiać, a potem dodała całkowicie nieprzydatne: — Chyba że zaliczasz się do nich. Cały czas zachowujesz się jak nastolatek, niezależnie od sytuacji. A teraz powiedz mi, co się dzieje, 007.

Zdając sobie sprawę, że prawdopodobnie zasłużył na werbalne lanie - lub że M zasługiwała na wyrażenie swojego zaniepokojenia w sposób, który nie sprawiał, że wyglądała miękko w oczach innych - Bond wyjaśnił sytuację.

— Mam małe dziecko, które może być technologicznym geniuszem i kluczem do planów Westforda — powiedział szczerze. — I wygląda niepokojąco wygodnego, jakby zadomowił się wokół mojego prawego kolana i goleni.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyPią 19 Sty 2024, 19:42

Rozdział 5: Z powrotem na terytorium wroga

Bond przekazał jej to, co powiedział mu Q, i wszystko to zostało skomentowane ciszą. Podczas gdy Bond siedział i w roztargnieniu bawił się włosami Q, MI6 próbowało ogarnąć ich umysłami to, co powiedział ich agent. Zaczęło się od tego, że ręka Bonda zdawała się być przyciągana do głowy dzieciaka (położyłby dłoń na kolanie, ale głowa Q była tam - to wszystko miało sens), a potem jakiś pierwotny instynkt sprawił, że jego palce przesunęły się, aż delikatnie przeczesywał palcami splątane ptasie gniazdo. Q przespał to wszystko, wykończony i zwinięty w kłębek na miękkiej, piaszczystej ziemi.

Zgodnie z przewidywaniami MI6 zajęła stanowisko, które przyjmowało, że to wszystko było kłamstwami Q. Następnie Bond powiedział im, że Q naprawił słuchawkę, przez którą się komunikowali, ale i ten argument został odrzucony. Najwyżej dzieciak był jakimś cudownym dzieckiem.

— Musisz dowiedzieć się, jak ma na imię, Bond — spokojny głos M w końcu zwyciężył nad innymi, docierając do ucha Bonda.

Agent 00 stał się nieufny, jakby to pytanie było jakimś atakiem na niego. Chciał wyjaśnić M, że chłopiec nie chce zdradzić swojego prawdziwego imienia z obawy, że przywiąże go to do jego przeszłości - jak łańcuch, do tego co było - ale zdał sobie sprawę, jak sentymentalnie by to zabrzmiało. MI6 nie było miejscem, w którym istniały takie rzeczy, więc Bond wydał z siebie westchnienie lekkiej frustracji.

M była nieco bardziej intuicyjna, niż się jawiła, odczytując emocje w słabym wydechu Bonda.

— To musi być zrobione, Bond — kontynuowała. — Jeśli ten chłopak jest naprawdę tak utalentowany, jak się wydaje, a Westford go chce, w naszym najlepszym interesie jest wiedzieć jak najwięcej. Westford wie więcej niż my i mam nadzieję, że już rozumiesz, czym są dane wywiadowcze dotyczące broni.

Tak, Bond to rozumiał. To nie znaczyło, że nie miał nic przeciwko naciskaniu Q w tym temacie, który najwyraźniej go denerwował. Z opóźnieniem Bond zdał sobie sprawę, że głaskał głowę chłopca i zawstydzony cofnął rękę. Potem położył ją z powrotem, ponieważ Q i tak tego nie zauważył, a zdeterminowane palce Bonda zdawały się delikatnie rozwiązywać niektóre supły w niesfornych włosach chłopca. Może po przebudzeniu wyglądałby mniej jak mop.

— Hmmm — odpowiedział w końcu, ostrożnie niezobowiązująco.

— Spróbujemy dowiedzieć się, co możemy w tej sprawie — westchnęła M, poddając się, zdając sobie sprawę, że najlepszy i najbardziej uparty agent Wielkiej Brytanii raczej się nie poda. — Powiedz nam więcej, gdy uzyskasz inne informacje.

Oznaczało to, że MI6 nie będzie go aktywnie podsłuchiwać przez najbliższą chwilę, a to poprawiło nastrój Bonda. Nigdy nie lubił mieć gadającej papugi siedzącej na tylnym siedzeniu, kiedy prowadził.

— Zrozumiałem. Planuję ruszyć, gdy tylko się ochłodzi i wcześniej uzyskam wskazówki od mojego Q.

Może M zachichotała lekko, a może ten dźwięk był odchrząknięciem.

Nasz Q będzie w międzyczasie zbierał jak najwięcej danych o twojej lokalizacji. Powodzenia, 007. Trzymaj się z dala od kłopotów.

— Zawsze trzymam się z dala od kłopotów. — Udawał urażony ton, nawet gdy jedna strona jego ust uniosła się.

Odpowiedź M była jednak złowieszcza i przejmująca:

— Tak, ale nigdy wcześniej nie miałeś ze sobą dziecka.

Po tym cisza nie było już tak doceniona, ponieważ Bond stwierdził, że cisza w jego głowie niesamowicie odzwierciedla jego całkowity brak wiedzy na temat dzieci. Westchnął, mając nadzieje, że szczęście nadal będzie mu sprzyjać.

OoO

Dzień się dłużył. Niewiele więcej można było powiedzieć w tym temacie, poza oczywistością: było gorąco. W cieniu było to znośne, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że James się nie ruszał. Stał się całkiem dobry w pozostawaniu nieruchomym przez dłuższy czas, aby przeżyć, i teraz nie było inaczej; na jego kolanie leżało dziecko, ale to była prawie zbyt duża anomalia, by ją nawet brać pod uwagę. Przynajmniej wspomniana anomalia spała. We śnie był przyzwoicie nieskomplikowany. Poczucie opiekuńczości, które odczuwał Bond, nie było.

Mając choć raz trochę czasu do namysłu - co było rzadkością dla agenta 00 na misji - Bond siedział w zacienionym cieple i kontemplował dzieciaka, który nazwał się Q. MI6 chciał poznać jego prawdziwe imię, ale Bonda przeważnie to nie obchodziło. Imiona nie miały większego znaczenia, kiedy sam byłeś znany jako 007 przez połowę czasu. Bond naprawdę chciał wiedzieć, dlaczego miał ochotę spalić świat dla tego dzieciaka.

Odkładając na bok opiekuńczość, Bond porównał małego Q do kociaka, który nie był szczególnie dobrze uspołeczniony lub wychowany w środowisku z ograniczoną liczbą osób, które mogły głaskać i bawić się z nim. Wspomniane kocięta były nie mniej urocze niż zwykłe kocięta, ale łatwo było je wystraszyć i wykazywały ciekawość tylko do momentu, gdy obiekt (lub osoba) ich ciekawości się poruszył. Ten poziom niepewnego, nieśmiałego zainteresowania malował się na małej twarzy Q przez większość czasu, a Bond nie był pewien, jak to przezwyciężyć. Na szczęście Q stawał się coraz bardziej ufny… ale Bond nie miał pojęcia dlaczego. Najwyraźniej Bond robił coś dobrze, więc musiał po prostu mieć nadzieję, że robił to dalej.

Drzemka małego Q trwała do następnego nadejścia kroków wroga rozbrzmiewających na zewnątrz, odległych, ale słyszalnych w nieruchomym i dusznym powietrzu. Określając przez dźwięk kierunek i odległość, Bond naprężył się i wyciągnął rękę, by dotknąć pistoletu, który w ramach przygotowań położył obok biodra. Lekki ruch i napięcie jego ciała zaniepokoiło Q, który drgnął budząc się i zaczynając mrugać swoimi dużymi brązowymi oczami.

Wciąż spokojny, świadomy tego, jak daleko był przybysz, Bond uspokajająco położył wolną rękę na Q, nie odwracając wzroku. Jego palce spoczęły na boku głowy Q, małżowina uszna chłopca musnęła jego dłoń, i właśnie usłyszał ciche sapnięcie zaskoczenia dobywające się z dziecka, zanim Q mądrze zamilkł, rozumiejąc wiadomość. Chłopiec nie poruszył się, z wyjątkiem nieznacznego zaciśnięcia małych dłoni na materiale nogawki Bonda. Kiedy Bond miał już po cichu wyplątać się ze swojego młodego towarzysza, przygotowując się do wstania i walki w razie potrzeby, kroki ucichły, mijając miejsce ich ukrycia.

Czekając kolejne dziesięć minut (dziesięć minut, które Q zniósł z cierpliwością przekraczającą jego wiek), Bond w końcu odprężył się i odwrócił do Q.

— Fałszywy alarm. Jesteśmy bezpieczni. — Od razu poprawił się ze smutkiem, ale wystarczająco lekkim tonem: — W każdym razie bezpieczni jak wcześniej.

Zdjął jedną rękę z boku rozczochranej głowy Q, a drugą z uchwytu pistoletu, czując, jak napięcie ponownie opuszcza jego ciało, jak w uświęconym tradycją rytuale.

Q usiadł z potarganymi włosami od drzemki i okularami lekko przekrzywionymi od spania w nich. Wyprostowując je, chłopiec wstał, ale tylko po to, by pochylić się nieco wokół Bonda, jakby chciał wyjrzeć na zewnątrz; nadal wyglądał na zdenerwowanego, a Bond pomyślał, że takie wyrwanie ze snu nigdy nie było zabawnym przeżyciem.

— Może usiądziesz? — próbował, starając się, by jego głos był lekki, a na jego twarzy pojawił się delikatny, ujmujący uśmiech. Być może uśmiech był trochę przesadzony, ponieważ chłopiec spojrzał na niego z uniesioną brwią, jakby pytał, czy był poważny. Bond pozwolił, by jego uśmiech stał się bardziej krzywy. — Zjemy bez względu na to, czy usiądziesz, czy nie, a potem porozmawiamy o interesach Westforda, więc wybór należy do ciebie.

Wzmianka o jedzeniu sprawiła, że oczy chłopca rozbłysły, a Bond zdał sobie sprawę, że analogia z kotkiem była być może dokładniejsza, niż mógł mieć nadzieję - pokusa jedzenia działała na obu. Wykonując lekkie i szybkie ruchy, jak sugerowała jego sylwetka, Q odwrócił się i opadł na ziemię przed nogami Bonda.

Kostka Q nadal wyglądała źle, mimo że kajdany zostały z niej zdjęte. Zdając sobie sprawę, że Q prawdopodobnie będzie bardziej zadowolony z jedzenia niż z ponownego przyglądania się jego kostce, Bond pogrzebał w wielu woreczkach przy pasku, aby znaleźć dwa batony energetyczne. Następnie starał się nie wykrzywić ust w uśmiechu, gdy zauważył sposób, w jaki spojrzenie dużych oczu Q podążało za batonikami od chwili, gdy pojawiły się w polu widzenia. Bond zastanawiał się, czy Q podskoczy i rzuci się za nimi, jeśli je rzuci. Zamiast przetestować tę teorię, agent zachował się jak dorosły, którym był, i zaczął rozpakowywać jeden batonik, a drugi spoczął na jego nodze tuż poza zasięgiem Q. Ponieważ Bond otwierał opakowanie w dość wolnym tempie, Q zaczął mrużyć oczy, ale nie okazywał zniecierpliwienia. Staruszek w ciele małego dziecka - pomyślał ponownie Bond.

— Czyli Westford przemyca mnóstwo technologii? — zapytał, patrząc na dzieło swoich rąk.

Uwaga dzieciaka była podobnie skupiona na czymś innym, ale odpowiedział zwięźle:

— Tak. Istnieje wiele różnych technologicznych urządzeń, prawdopodobnie więcej niż dano mi do nich dostęp. — Wzruszył ramionami, zastanawiając się dalej: — Prawdopodobnie więcej niż Westford w ogóle używa. Nie wiem. To duży magazyn.

— Czyli wiesz, gdzie on jest? — Bond spojrzał na niego, unosząc brew.

Być może zdając sobie sprawę, że Bond celowo używał batonika jako odwrócenia uwagi i że agent również zaczynał od pytań, które już zadał, aby ułatwić małemu Q udział w przesłuchaniu, dzieciak skrzywił się jeszcze bardziej i odwrócił wzrok od opakowania, patrząc prosto na twarz Bonda.

— Powiedziałem, że tak i to jest fakt. Zamierzam mi to teraz dać, czy kłamałeś na temat dzielenia się ze mną jedzeniem?

Q brzmiał, jakby był jedynie drażliwym dzieciakiem, ale jego ramiona były zbyt napięte, a nuta w jego głosie wskazywała, że było to zbyt blisko prawdy, by sobie z tego żartować. Bond był zbyt dobry w odczytywaniu mowy ciała, by nie zauważyć, że dziecko naprawdę nie było pewne, czy zostanie nakarmione, a ta brawura polegała tylko na tym, że kociak nastroszył futro i blefował, by być traktowanym poważnie. Ktoś w przeszłości nie karmił Q, kiedy był głodny i to sprawiło, że Bond był zarówno smutny, jak i niewytłumaczalnie zły.

Odrywając resztę opakowania jednym ruchem nadgarstka, Bond pochylił się do przodu jednym płynnym ruchem, tak że trzymał batonik energetyczny przed chudą klatką piersiową Q, zanim chłopiec zdążył choćby pomyśleć o wzdrygnięciu się. Bond patrzył na niego ze spokojem.

— Pozwól mi opatrzyć swoją kostkę i możesz to zjeść — zaproponował.

Małe, delikatne palce zacisnęły się na nogach Q, a jego oczy zamrugały, gdy patrzył na jedzenie z czymś związanym z chciwością. Mimo to Q wydawał się ostrożny w zawieraniu umowy, co sprawiło, że Bond lekko westchnął. W końcu po prostu sięgnął wolną ręką i chwycił jeden chudy nadgarstek, ignorując zaskoczenie dziecka i pociągnął rękę małego Q do przodu, by chwycił batonik.

— Jedz. I tak jesteś za chudy, a jeśli masz być pomocny, wolałbym, żebyś nie był nieprzytomny z powodu niedożywienia.

Wstrząśnięty Q uniósł spojrzenie na Bonda, a potem w dół na jedzenie, które aktualnie mocno trzymał.

— Dzię… dziękuję — wykrztusił z ujmującą uprzejmością, jaką posiadało niewiele dzieci (i niewielu dorosłych). Potem bardziej niepewnie, chwycił batonik bliżej, aby pochylić się do przodu i zapytać: — Nadal chcesz, żebym ci pomógł?

Bond uniósł jedną brew.

— Chyba, że widzisz tu inną osobę, która wie, gdzie Westford wszystko ukrywa i co robi. A teraz… — uderzył palcem w goleń Q, tuż nad pierścieniem zdartej skóry wokół jego kostki —...czy mogę na to spojrzeć?

Po chwili Q lekko otrząsnął się i odpowiedział dość formalnie:

— Oczywiście. — Ponieważ Bond wciąż wyciągnął jego kostkę do przodu i nie wykazywał żadnych oznak zagrożenia, mały Q odprężył się nieco, na tyle by warknąć dość chytrze jak na siedmiolatka: — I przestań zadawać mi pytania, na które już odpowiedziałem.

To sprawiło, że Bond zaśmiał się lekko, zanim się na tym złapał.

— Cholerny skubaniec — parsknął, ale na tyle łagodnie, że słowa te były żartem, a może nawet czymś życzliwym i swojskim. — No to może zacznij mówić, mądralo? Powiedz mi, co musimy wiedzieć.

Właściwie wydawało się, że to inkluzyjne “my” najbardziej rozgrzało Q. Tracąc resztki napięcia (cienkie ramiona rozluźniły się, więc nie były już kościstymi wieżami przy uszach), Q rzucił się na batonik energetyczny jak wygłodniały pies, a potem zdał sobie sprawę, że nie może mówić przy tak dużym kęsie. Wydając ciche odgłosy zakłopotania, starając się nie wypluć jedzenia ani się nim nie zadławić, chłopiec zakrył usta i przeżuł tak szybko, jak to możliwe. Bond próbował się nie zaśmiać i raczej mu się to nie udało.

— Przestań się śmiać! — powiedział Q, wciąż mając jedzenie w ustach, tak że mały kawałek lub dwa wyleciały.

To tylko sprawiło, że Bondowi chciało się śmiać jeszcze bardziej i próbował się rozproszyć, wyciągnąć małą apteczkę, którą miał przy sobie. Wreszcie: Q zachowywał się jak dziecko. Urażony dzieciak, któremu bardziej niż większości zależało na dobrych manierach, ale mimo to…

W końcu Q zdołał zjeść swój pierwszy kęs, a Bond przysunął bliżej siebie manierkę z wodą, bez słowa ją oferując.

— Q, będę chciał dostać się tam, gdzie Westford ma wszystkie te komputery i będę chciał zniszczyć jego system.

Sięgając po pojemnik z wodą, Q uniósł wzrok, a w jego oczach pojawił się nieco dziki błysk.

— Mogę to zrobić — powiedział spokojnie. Jego głos lekko drżał i Bond nie wiedział, czy to z bólu, który sobie przypomniał, czy z nabytej złości. — Jeśli dostaniemy się do komputerów, mogę je zniszczyć.

Bond nie był tego taki pewien. Zaufał umiejętnością Q, widząc niesamowitą robotę, jaką wykonał ze słuchawką Bonda, ale z powodu wrażliwego wzrostu i wieku chłopca był nieco mniej pewny tego zadania.

— Jeśli dasz mi wskazówki, jestem prawie pewien, że mogę również spowodować pewne zniszczenia — próbował zapewnić Q.

Q jedynie zripostował tym samym spokojnym głosem, prostując mały kręgosłup:

— A jeśli nie dam ci wskazówek, będziesz biegał w tym cholernym słońcu przez cały dzień, aż ktoś cię zastrzeli.

— Nie przeklinaj — mruknął odruchowo Bond, nawet gdy jego umysł zaczął się irytować przeszkodą, na którą nagle się natknął: upartym dzieckiem. Dlaczego Q musiał wybrać ten moment, żeby stać się uparty?! Wydawało się, że ilekroć małemu Q przydałaby się nieśmiałość i uległość, to ich tam nie było. — A co w moim planie jest dla ciebie tak nie do przyjęcia? Może nie jestem geniuszem technologicznym, ale kilka kul zrujnowało by Westforda równie łatwo, jakbyś bawił się drutami.

— Nie z programem, który skonfigurowałem — zabrzmiała pewna odpowiedź. — Westford będzie wściekły, że stracił komputery i sprzęt, który przemycił, ale nadal będzie mógł uzyskać dostęp do programu, który spowoduje tyle samo kłopotów z innego komputera.

Z każdą sekundą stawało się to coraz bardziej irytujące.

Potem stało się to bardziej skomplikowane, ale w sposób emocjonalny.

Chcesz mnie zostawić? — powiedział Q nagle łagodniejszym tonem.

Bond prawie zapomniał o niepewności małego Q. Ktoś - być może wszyscy- traktował tego dzieciaka bardzo źle, że ciągle oczekiwał, że zostanie porzucony i źle potraktowany, i to nagle sprawiło, że Bond znów poczuł złość. Z twardym spojrzeniem, ale spokojnym wyrazem twarzy chwycił Q za ramiona, tak że stali twarzą w twarz. Spojrzenie szeroko otwartych oczu Q ukrytych za okularami napotkało wzrok zmrużonym, lodowato niebieskich oczu Bonda.

— Q — powiedział głosem niskim jak warczenie, ale twardym jak kamień — jeśli kiedykolwiek spotkam ludzi, którzy nauczyli cię tak myśleć, przestrzelę im rzepki.

— Bond…?! Co?! — Q pisnął zaalarmowany, ale do tego czasu Bond puścił go i już używał zawartości apteczki do leczenia i bandażowania kostki dziecka.

Bond wzruszył ramionami i lekko poruszył swoje muskularne ciało, ale poza tym udawał, że nic nie powiedział, ku konsternacji chłopca. Mrugał oczami jak zaniepokojona sowa, patrząc na agenta MI6. W końcu jednak chłopiec zmusił swój mózg do przegrupowania się, a potem znów zaczął się kłócić jak uparte dziecko, którym był.

— Ale nadal potrzebujesz mnie, aby załatwić Westforda. Rozumiesz to?

— Tak, Q — stwierdził Bond z przesadną cierpliwością. — Myślę, że wyraziście to wyjaśniłeś. Poza tym, gdybym cię gdzieś zostawił, musiałbym się ciągle martwić, że dostaniesz udaru cieplnego albo że znajdą cię ludzie Westforda.

Co nie mijało się z prawdą: Bond będzie się martwił. Nie był przyzwyczajony do martwienia się o ludzi, a nawet do pracy z partnerami, ale sama myśl o pozostawieniu takiego małego chłopca samego na wrogim terytorium przyprawiała go o dreszcze.

Dlatego, gdy ostatnie godziny wrzącego upału przeszły w wieczór, Q udzielił Bondowi skrupulatnych instrukcji, gdzie znaleźć i jak dotrzeć do centrum operacyjnego Westforda. Przez cały ten czas Q zjadał resztki swojego batonu energetycznego i prawie wylizał opakowanie, więc Bond dał mu połowę drugiego (który następnie agent sam dokończył). Nierealistycznie żałował, że nie może natychmiast położyć trochę masy na kościach dzieciaka, ponieważ Q był praktycznie małym dzieckiem postury gałązki, ale pomyślał, że popracuje nad tym po misji.

Co dokładnie zrobiłby z małym Q po misji? Bond miał trudności z ogarnięciem tego problemu i ostatecznie zdecydował się martwić o to, kiedy do niego dojdzie.

— W porządku, jeśli pójdziesz ze mną…

— Idę z tobą — powtórzył zadziornie Q.

Bond w końcu osiągnął punkt, w którym bezczynnie ignorował przerywanie.

—...będziesz musiał przestrzegać moich zasad. Czy możesz zrobić to, co ci każę?

Przez chwilę Q tylko odwrócił się lekko, patrząc prosto w oczy Bonda, zanim poddał się z elegancją.

— Jeśli nie poprosisz mnie o zrobienie idiotycznych rzeczy.

Chrząkając i uśmiechając się krzywo, jasnowłosy agent dodał:

— Nie zrobię tego, ale kiedy jesteśmy w ruchu, a zwłaszcza jeśli inni zaczną do nas strzelać, zrobisz wszystko, co ci powiem. Zrobisz to szybko, jeśli jesteś bystry, a wiem, że jesteś.

Na ostatnie Q trochę się pysznił, unosząc głowę jak paw, mimo że jego włosy znacznie łatwiej można było porównać do jakiegoś ptasiego gniazda.

— No dobrze — zgodził się ostatecznie. — Czy mogę dostać jeszcze jednego batonika?

OoO

Zapadł zmierzch, ten purpurowy okres przejściowy, kiedy cień mieszał się ze światłem, a ciebie były największe. Na dworze nadal było nieprzyjemnie parno, ale przynajmniej temperatura spadła, a Bond czuł się komfortowo, gdy noc zbliżała się jak jego osobisty ochroniarz i tarcza.

Chude ramiona przywarły do jego szyi, maleńki partner Bonda zdecydowanie był mniej pocieszony skradającą się ciemnością. Q jechał teraz na barana. Obaj zdecydowali, że to pozostawi Bondowi swobodę poruszania się i działania. Przy tym jak Q był mały, a Bond muskularny, chłopiec nie mógł zbytnio owinąć nóg wokół klatki piersiowej agenta, ale nadrabiał to nieustępliwym uściskiem ramion, które obejmowały obojczyki mężczyzny.

Okazało się, że Q nie tylko wiedział, dokąd się udać, ale znał najlepszą trasę - nie żartował, kiedy powiedział, że Bond błąkały się po okolicy, gdyby nie jego pomoc. “Magazyn”, o którym mówił Q znajdował się w rzeczywistości pod ziemią, przez co Bond poświęcił trochę czasu, aby przekazać to MI6 wraz z wiedzą, że Westford planuje cyber zamęt. M i stary kwatermistrz wydawali się tym zaskoczeni i nieco zaniepokojeni, ale prawdziwym zmartwieniem, jakie wyrażali z kwatery głównej było to, że nie mieli informacji o tym podziemnym magazynie ani sposobu aby je zdobyć.

— Nie wiem nawet, czy sygnał w twoim komunikatorze może sięgać tak daleko — przyznał “stary Q”.

Przez cały ten czas Bond obserwował minę małego Q. Nos chłopca był zmarszczony i Bond doszedł do wniosku, że jego opinia była nieco inna. Dzieciak nie wydawał się być ograniczony zwykłymi zasadami fizyki, a przynajmniej technologią.

— Rozumiem. — To wszystko, co powiedział Bond, nie wiedząc powodu, by rozwodzić się nad tym tematem.

Teraz postępował zgodnie z radami dziecka, gdy zapadła ciemność. Jego własna twarz przybrała spokojny i chłodny wyraz, gdy skanował cienie, jego uszy były czujne, gdy słuchały głosu Q tuż obok prawej strony swojej głowy.

— Większość przejść będzie strzeżona, ale to miejsce zostało zbudowane na długo przed przejęciem władzy przez Westforda — szeptał Q. — Znalazłem inne wejście i wyjście, o których chyba nie wiem.

— Jak to znalazłeś? — zapytał Bond, głównie po to, by podtrzymać rozmowę.

Nie rozmawiali głośno, co utrzymywało Q w spokoju i nie rozpraszało Bonda.

Nastąpiła chwila ciszy, po czym mały Q odpowiedział ponuro:

— Próbowałem przez nie uciec. Dotarłem tutaj, ale potem zdałem sobie sprawę, że nie wiem, jak wydostać się z wyspy. Wtedy Westford zaczął mnie przekuwać kajdankami do stołu i zabierać mi buty, więc nie mogłem nigdzie uciec.

Bond poczuł, jak zalewa go gorąca fala a ręce zacisnęły się, gdy przytrzymywał smukłe nogi Q przy swoich bokach.

— Mam nadzieję, że w takim razie Westford się nie pojawi — wycedził.

Wychwytując zmianę tonu, Q pochylił się bardziej nad ramieniem Bonda, próbując odczytać wyraz jego twarzy, pytając powoli ze zmartwieniem:

— Dlaczego…?

— Bo jeśli to zrobi, to nie mogę obiecać, że powstrzymam się przed zabiciem go w wyjątkowo okrutny sposób — odpowiedział Bond z nonszalancką bezwzględnością.

Pomyślał, że równie dobrze może w tej chwili przestraszyć chłopca prawdą, ponieważ dokładnie to się stanie, jeśli ten mężczyzna znajdzie się w zasięgu strzału, gdy Bond będzie miał przy sobie broń lub w zasięgu ręki, jeśli jej nie będzie miał.

Zamiast wpaść w panikę na myśl, że towarzyszący mu mężczyzna był bezlitosnym zabójcą, Q przesunął się bliżej, aż Bond poczuł, jak wydychane przez niego powietrze muskało mu kark.

— Dzięki — powiedział, poprawiając się mniej zdecydowanie. — Nie wiem, czy powinienem dziękować za coś, tak…. brutalnego… ale… — Wziął drżący oddech, wypuszczając go po chwili. — Dzięki.

Bond uniósł jedną rękę i zmierzwił włosy chłopca.

— Nie ma za co.

OoO

Zgodnie z obietnicą, wejście, o którym wiedział Q, było niestrzeżone - pamięć dzieciaka była bez zarzutu. Kilka razy Bond i jego partner prawie wpadli po drodze na ludzi Westforda, ale Bond był dobry w tym, co robił: słyszał nadchodzące kłopoty i reagował automatycznie, bez wahania. Na szczęście Q zastosował się do wcześniejszych wskazówek, mimo wcześniejszych protestów. W rzeczywistości, gdy tylko mięśnie Bonda napinały się, Q zamierał, przekształcając się w żywy, milczący plecak. Dzieciak był już dobrze wyszkolony na reagowanie na potencjalnie niebezpieczne sytuacje i chociaż nabył te umiejętności w okropnych okolicznościach, Bond był za to wdzięczny.

Nikt nie został zastrzelony. Nie uruchomiono żadnych alarmów. Zanim dotarli do zapomnianych drzwi, z których skorzystał kiedyś Q (ukrytych za gruzami tak wielkimi, że Bond prawie musiał się czołgać, więc nie było zaskoczeniem, że wiedziało o tym tylko małe dziecko), była już prawie noc, ale nikt jeszcze nie siedział im na ogonie.

— Tutaj ani w drodze na dół nie za zbyt wiele gruzu — powiedział Q, kiedy stanęli w na wpół zawalonym pokoju, patrząc na wyłamane drzwi, które tylko opierały się o futrynę. — Mogę samodzielnie tutaj iść.

Bond jeszcze się nie zmęczył - w przeszłości znacznie dłużej dźwigał o wiele cięższe ładunki - ale chodzenie tak długo bez kłopotów sprawiło, że był zdenerwowany i chciał móc poruszać się tak szybko oraz swobodnie, jak tylko to możliwe, więc skinął głową i uklęknął, aby postawić Q na ziemię. Chłopiec szybko stanął na nogi, ponownie poprawiając okulary, a potem, w gasnącym świetle dnia, podszedł truchtem do wejścia. Przy pochylonych drzwiach pojawił się trójkąt ciemności, w miejscu gdzie znalazły się schody prowadzące w dół. Po chwili Q po prostu wślizgnął się do środka.

— Q…! — syknął Bond, a potem jedynie warknął i podążył za nim.

Musiał to zrobić bokiem, żeby jego znacznie większe ciało zmieściło się w szczelinie bez poruszania czegokolwiek.

Na szczęście mały Q czekał tuż za podestem, a cienie podkreślały jego lekko zdezorientowany wyraz twarzy na zmartwienie Bonda.

— Co?

— A może spróbujesz być trochę bliżej mnie? — prychnął Bond, prostując się i rozglądając się uważnie, jednocześnie robiąc krok do przodu, by móc władczo położyć dłoń na ramieniu Q. Zdając sobie sprawę, że wkrótce zrobi się całkiem ciemno, wyjął latarkę i włączył ją tylko wtedy, gdy miał wokół niej luźno złożone palce: w ten sposób tylko słaba, czerwona poświata wydobywa się przez jego skórę. Mógł widzieć, a Q znajdujący się przed nim mógł widzieć jeszcze lepiej, a wszystko to bez rzucania przed siebie wielkich związek światła ujawniających ich pozycję. Wciąż trzymając drugą rękę na ramieniu Q, Bond machnął niezdarnie latarką do przodu, mówiąc lekko: — Prowadź.

Kiedy zaczęli iść - niemal natychmiast schodząc po schodach - Bond puścił dzieciaka, choćby dlatego, że zwykle miał jedną rękę wolną i pustą, by chwycić za broń. Mimo to był na tyle blisko, że mógłby deptać małego Q po piętach, gdyby tylko wydłużył krok.

Zeszli dwa piętra, aż Q zatrzymał się przed drzwiami. Odwrócił się do Bonda, czerwona poświata światła uwydatniła ostre rysy jego młodej twarzy i kontrastowała z ciemnymi splotami jego włosów.

— Tędy się wydostałem. To rodzaj zawalonego pokoju i Westford nie sądzi, by ktokolwiek może się przez niego przedostać. — Odwrócił wzrok, zawstydzony. — Nigdy wcześniej nie próbowałem przejść przez niego bez butów.

Bond przechylił lekko głowę.

— Chcesz, żebym cię niósł?

— Sądzę, że byłoby to iluzoryczne. — Co za dzieciak używał słowa “iluzoryczne”? — Jest tam nierówny teren. Po prostu pójdę za tobą.

— I będziesz kierować mnie w tym samym czasie?

Q zjeżył się trochę na ton niedowierzania, ale głównie zdradzało to jego narastającą nerwowość.

— Mogę to zrobić! — powiedział stanowczo, ledwo usiłując utrzymać przyciszony głos.

— Dobra, okej — udobruchał go Bond, a jego umysł już pracował.

Opadł na jedno kolano i bez wyjaśnienia zaczął rozwiązywać but.

Nawet słabe szuranie bosych stóp małego Q było głośne w ciszy, gdy przesunął ciężar ciała i zbliżył się w ostrożnej ciekawości.

— Co robisz, panie Bond?

— Bond będzie w porządku. — Agent 00 kontynuował zdejmowanie buta. — Daję ci coś do założenia na stopy, Q.

— Nigdy nie zmieszczę się w twoje buty. Nawet jeśli włożę obie stopy do jednego z nich.

To sprawiło, że agent prychnął z rozbawieniem.

— Wiem to. Dam ci moje skarpetki. Masz. — Rzucił w Q tę, którą właśnie zdjął. Chłopiec złapał ją niezdarnie. Zakładając but z powrotem na bosą stopę, Bond zmienił pozycję, by powtórzyć cały proces z drugą nogą. — Przepraszam za zapach. Nieczęsto zdarza mi się dzielić skarpetkami.

Kiedy Q nie poruszył się, Bond uniósł głowę, niezgrabnie przestawiając latarkę, żeby zobaczyć twarz dzieciaka. Mały Q wpatrywał się w skarpetkę z wyrazem nieufności i konsternacji, co było przezabawne. Bond zaśmiałby się, gdyby nie wiedział, że Q przejmował się tym, że się z niego śmieją… i dlatego, że znajdowali się w niebezpiecznej sytuacji.

— No już, załóż to — namawiał wesołym głosem. Q spojrzał na niego, a jego brwi zmarszczyły się niebezpiecznie jak na siedmiolatka, gdy najwyraźniej słyszał rozbawienie w głosie mężczyzny. Bond bronił swojego zachowania. — Nie chcesz chyba poranić sobie stóp. A poza tym jest tu zaskakująco chłodno, gdy nie widać słońca. — Bond zdjął but i w niedługim czasie druga skarpetka dołączyła do pierwszej i została wręczona Q. Bond postanowił wykorzystać dumę chłopca, by go sprowokować: — Potrzebujesz pomocy?

To spotkało się z odzewem. Q wyprostował się na pełną wysokość, trzymając skarpetki w obu dłoniach jakby były parą zdechłych fretek i spojrzał obronnie na Bonda.

— Nie!

Wciąż wyglądając na zniechęconego tym planem, Q zaczął podskakiwać na jednej nodze, aby wciągnąć skarpetkę, natychmiast upuszczając drugą. Udowodnił również, że nie był zbyt wysportowany, prawie się przy tym przewracając. Na szczęście jego biodro uderzyło o ścianę jako pierwsze i napiął mięśnie na tyle długo, by założyć skarpetkę. Była absurdalnie za duża, ale Bond namawiał go, żeby zwinął ją do końca, choćby po to, by zmniejszyć prawdopodobieństwo, że znowu się zsunie. Druga skarpetka została założona z podobną niezdarnością, a Bond - siedzący teraz i przyglądający się temu z rozbawieniem - z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

— Dobra… śmiej się — odparł gorzko chłopak, zsuwając nogawki swoich zabrudzonych spodni na za duże skarpetki. — Poczekam aż ty i twoje cielsko uderzycie w nisko wiszącą belkę stropową w sąsiednim pokoju. Wtedy to ja będę się śmiał.

— Nie sądzę, aby “cielsko” był w tym zdaniu odpowiednio użyte — zauważył Bond.

— Nie prawda. Możesz to sprawdzić. Możemy już iść?

Q dąsał się, ponownie prostując się, najwyraźniej myśląc, że prezentował się śmiesznie. W rzeczywistości skarpetki nie wyglądały aż tak dziwnie, zwłaszcza gdy spodnie Q w większości je zakrywały. Bond miał nadzieję, że biedne stopy dzieciaka będę choć trochę chronione.

— Tak, możemy już iść. Jakieś pomocne wskazówki, zanim otworzymy te drzwi?

Bond zachował lekkość w głosie, pomimo rosnącego niebezpieczeństwa, jakie niosło ze sobą każdy ich krok.

Agent 00 stał już przy drzwiach, a Q podszedł do niego, pozornie nieświadomie sięgając, by zaczepić palec o jedną ze szlufek jego paska.

— Um… obszedłem cały pokój. Idź w lewo. Nikogo tam nie będzie, więc możesz użyć więcej światła, ale w pokoju poza nim mogę być ludzie… — Q zagryzł wargi i stanął tak blisko Bonda, że agent poczuł, jak chłopiec się trząsł.

— Hej. — Owinął wolną rękę wokół chudych ramion Q, ponieważ tego właśnie chciałby, gdyby był na miejscu chłopca. — Damy sobie radę. Jesteś ze mną, pamiętasz? — Kiedy Q uniósł wzrok, wciąż nieprzekonany, Bond uśmiechnął się do niego szelmowsko. — Jestem agentem 007, najlepszy jaki istnieje. Kiedy to wszystko się skończy, udowodnię ci to.

— Jak?

— Czy postrzelenie każdego, kto kiedykolwiek cię skrzywdził w rzepkę wystarczy?

Q najwyraźniej został złapany między grymasem, a chwiejnym uśmiechem.

— Nie. To byłoby zbyt brutalne.

— Warto było spróbować.

Bond wzruszył ramionami, a potem przekręcił klamkę, wpuszczając ich do ciemnych jak smoła pozostałości dawno opuszczonego pokoju.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptySob 24 Lut 2024, 20:21

Rozdział 6: W rękach wroga

Okazało się, że mały Q mógł dawać wskazówki idąc za Bondem, co agentowi bardzo odpowiadało - wolał być tym, który pierwszy stawi czoła niebezpieczeństwu, zarówno dlatego, że był bardziej przygotowany na kłopoty z nich dwojga, jak i dlatego, że wtedy nic nie byłoby między nim a celem, gdyby do tego doszło. Zrobił tak, jak zasugerował Q i zaczął iść wzdłuż ściany, natychmiast zdając sobie sprawę, że to naprawdę jedyny sposób, aby przejść przez pomieszczenie.

Wyglądało to tak, jakby w pokoju wybuchła bomba. Wszędzie leżały podpory i gruz oraz wyglądało na to, że spora część jednej strony pomieszczenia została wypełniona ziemią, piaskiem i kamieniami wylewającymi się przez dziurę w ścianie. Na pierwszy rzut oka Bond nie sądził, że uda mu się przejść parę metrów w tak ciasnym miejscu, ale potem, z małym Q będącym przy jego biodrze i szepczącym pomocne wskazówki, Bond zaczął dostrzegać ścieżkę, którą poszedł chłopiec.

Bond był większy niż Q, co stwarzało problemy. Wiele miejsc, przez które prześlizgnął się Q było zdecydowanie dziecięcych rozmiarów. Na szczęście wraz z rozmiarem Bonda przyszła siła i bystre oko do dostrzegania, co można poruszyć, nie powodując kolejnego upadku innych rzeczy ani ogromnego hałasu. Mimo to, ilekroć musiał coś usunąć z drogi, przeganiał Q z powrotem tam, gdzie wszystko wyglądało najbardziej stabilnie. W ciemności trudno było stwierdzić, czy to irytowała Q, czy też potajemnie był zadowolony jego troską.

Szło im wolno, ale Q nie hałasował, kiedy nie wydawał wskazówek, a Bond nie mógł liczyć na bardziej cierpliwe dziecko. Chłopiec po prostu trzymał się blisko, często nawet z palcami zaczepionymi o pasek Bonda - gdyby nie to sporadyczne szarpnięcia, Bond mógłby wątpić, czy Q w ogóle był tam z nim.

Z wyjątkiem szurania skarpet sunących po ziemi. Bond subtelnie odsuwał na bok wszelkie ostre przedmioty, które widział pod stopami, a Q był również ostrożny. Jak na razie - nie było problemów. Brzmiał jak małe zwierzątko o miękkich stopach, które deptało Bondowi po piętach. Jednak to małe zwierzątko syknęło nagle z bólu, gdy w końcu postawił na czymś stopę. Bond zatrzymał się natychmiast, sięgając dłonią, którą osłaniał latarkę.

— Q? — zapytał niskim, ostrożnym głosem, który ukrywał większość jego zmartwień.

Przygryzając wargę z zakłopotania, Q opierał się o ścianę i trzymał jedną stopę w górze, próbując znaleźć problem jedną ręką. MI6 naprawdę musiało stracić z nim kontakt, ponieważ nikt nie dokuczał Bondowi przez komunikator, gdy zatrzymał się, odwrócił i ukląkł, aby zająć się problemem, zamiast naciskać dalej.

— Oprzyj się o mnie — rozkazał, przesuwając ramię bliżej, tak że Q mniej lub bardziej odruchowo przeniósł jedną rękę ze ściany na umięśnione ramię agenta.

Ręce Bonda chwyciły już małą stopę w skarpetce za kostkę, unosząc ją trochę wyżej, żeby mógł przyjrzeć się jej jak najlepiej. Na ubraniu było trochę krwi i Bond stał się trochę bardziej ostrożny.

— Przepraszam, jestem niezdarny — mruknął smutno Q, a Bond odwrócił jego uwagę, podając mu latarkę.

— Potrzymaj. Widziałeś, jak to robiłem? Dobrze. Poświęć mi i postaraj się nie oślepić nas obu, dobrze? — zażartował.

Z dłońmi mniejszymi niż Bond było to trochę trudne, ale Q zdołał utrzymać czubek latarki w uchwycie, który pozwalał tylko najcieńszym strużką światła prześwitywać między jego palcami. Z pomocą tego oświetlenia Bond pochylił głowę nad swoim zadaniem, palcami delikatnie przesuwając wzdłuż łuku stopy Q, aż uderzył w coś, czego nie powinno tam być. W tym samym czasie Q podskoczył i zapiszczał.

— Ciii. — Bond odruchowo go uspokoił. — Przepraszam, Q, nie chciałem być szorstki. W dotyku przypomina to szkło. — Przerwał, myśląc o tym, co planował zrobić i jak najlepiej to wykonać. — Wyciągnę to, Q.

— To oczywiście. — Słowa Q były nonszalanckie, ale jego ton zdradzał, jak mało chciał, żeby tak się stało. Jego głos drżał. — Jak inaczej miałbym chodzić?

Bond grał dalej:

— Dokładnie. Mniej będzie bolało, jeśli wyjdzie. — Poczuł, jak palce Q zacisnęły się w pięść na materiale jego koszuli, a blask latarki lekko zachwiał się, ale Q był silny i to sprawiło, że Bond uśmiechnął się z serdeczną dumą. — Postaraj się być cicho.

Mała pięść zacisnęła się tak bardzo, że chłopiec uszczypnął jego skórę.

W tym momencie Bond miał już prawie kontrolę nad odłamkiem szkła i wyczucie kąta, pod jakim wszedł. Q mógł być dzieckiem-geniuszem, ale Bond miał doświadczenie w terenie. Wyciągnął okropny odłamek bez dalszego ostrzeżenia.

Skowyt Q był głośniejszy niż jego początkowy pisk zaskoczonego bólu, ale niewiele. Choć było to okropne, zgodnie z prawdą Bond liczył na cichą, opanowaną naturę Q w przypadku takiej właśnie reakcji. Agent uniósł głowę, by mimo wszystko obserwować twarz Q, niespokojny tym, jak bardzo skrzywdził dzieciaka. Te drobne odłamki szkła były częścią codziennych obrażeń agenta 00, ale Q był tak mały…

Wydychając wielki chust powietrza, oczy Q - wcześniej mocno zamknięte - otworzyły się i zamrugał dwa razy za swoimi okularami, po czym skomentował z czymś w rodzaju zaskoczenia.

— Nie było tak źle, jak myślałem. To znaczy, było źle, ale…

Bond nie mógł powstrzymać się by nie poczuć radości z powodu tego bełkotu. Nie mógł też powstrzymać się przed zmierzwieniem włosów Q, jakby nie były wystarczająco niesforne. Otrzymał groźną minę i klapsa w dłoń za swój gest, ale było warto.

— Czy mogę oderwać twój rękaw, Q? — zapytał.

Teraz otrzymał zdumione spojrzenie.

— Po co?

— Twoja koszula jest bardziej wystrzępiona niż moja, a jeśli nie owinę ci stopy, wszędzie będziesz zostawiać krew — odpowiedział szczerze, po czym dodał, żeby zachować lekkość. — Obiecuję, że kupię ci nową koszulę, nie, całkiem nową garderobę… — ubrania Q były naprawdę okropne — kiedy stąd wyjdziemy. Zgoda?

Zamiast po prostu sapnąć z irytacją i poddać się, Q rzeczywiście wydawał się uważać to za prawdziwą, poważną umowę. Nagle Bond martwił się, że nie będzie w stanie dotrzymał tej umowy, ponieważ Q wydawał się mocno entuzjastyczny do wymiany ubrań.

— Zgoda. Stanę w tym miejscu, okej?

— Jasne.

Z Q wciąż na jednej nodze, ale teraz ponownie opartym o ścianę zamiast Bonda, agent 00 fachowo chwycił koszulę Q w dwie ręce za rękaw, a następnie pociągnął. Oczy Q otworzyły się szeroko na łatwość z jaką mężczyzna oderwał materiał, proste naprężenie imponujących mieści rozdzierających rękaw od reszty koszuli.

— Coś mi mówi, że nadal nie będę w stanie tego zrobić, kiedy dorosnę — powiedział z całą powagą.

— Och, kto wie? — Bond odpowiedział z roztargnieniem, robiąc z rękawa paski i zawiązując je wokół łuku stopy małego Q. — Może urosną ci mięśnie.

— A może zostanę chudą gałązką.

Bond zastanowił się, po czym wzruszył ramionami i odpowiedział:

— A może zostaniesz chudą gałązką.

Wydawało się to znacznie bardziej prawdopodobne, a mały towarzysz Bonda zdawał się cenić prawdomówność. Właściwie Bondowi wydawało się, że usłyszał małe prychnięcie rozbawienia. Jeden punkt dla agenta MI6 - podsumował w myślach.

— W porządku. To najlepsze, co mogłem zrobić. Będzie bolało, ale jeśli nadal chcesz iść dalej…

— Chcę zostać z tobą — zabrzmiała ostra odpowiedź, również uparta jak zawsze.

Bond już stawał i kiwając głową.

— W takim razie ruszajmy. Myślę, że jesteśmy prawie przy drugich drzwiach.

I równie szybko i posłusznie Q uciszył się, przytakując i wślizgując się za Bonda jak jego własny cień. Kiedy szli, Bond był bardzo ostrożny i pilnował, by pod ich stopami nie znalazły się żadne ostre przedmioty.

Zanim dotarli do drzwi, Q oddychał płytko i szybko - nie z powodu bólu, uznał Bond, ale z powodu niepokoju, gdy wracali do miejsca, w którym chłopiec był przetrzymywany nie wiadomo jak długo.

— Wszystko w porządku? — wymamrotał przez ramię, starając się, by jego głos był tak niski, by nie można było w nim rozpoznać troski.

Ręka Q znajdowała się na plecach jego koszuli, a teraz była zaciśnięta na materiale, co miał już w zwyczaju.

— W porządku — oświadczył krótko swoim czystym, wysokim głosem, ale był na tyle sprytny, że mówił cicho. Jeszcze bardziej niespokojnie przechylił głowę, by napotkać spojrzenie Bonda w czerwonej poświacie latarki. — Czy możesz stwierdzić, czy ktoś jest po drugiej stronie? — Wskazał zmierzwioną głową w stronę drzwi.

Zamiast odpowiedzieć, Bond skupił się na zadaniu; szybkie przyciśnięcie jego ręki do ramienia Q wystarczyło, by poinformować dzieciaka, że miał zostać na miejscu. Bond mógł przyzwyczaić się do partnerów, którzy słuchali równie dobrze i uczyli się tak szybko jak Q. Agent MI6 podszedł do drzwi, aby uważnie nasłuchiwać, przesuwając spojrzeniem po zawiasach, aby sprawdzić, czy nie było żadnych oznak, że narobią hałasu, gdy otworzy drzwi. Decydując, że były duże szanse, że zawiasy nie zaskrzypią, powoli przekręcił gałkę i lekko uchylił drzwi. Pokój za nimi był całkowicie ciemny. Bond uśmiechnął się. Bardzo rzadko ludzie znajdowali się w takich pokojach, a jeśli już - czyhali - dowiadywali się, że agenci 00 byli szczególnie dobrze wyszkoleni do zabijania ludzi przy słabym oświetleniu.

— Chodź — ponaglił Q do przodu. Chłopiec lekko utykając, ale szybkim krokiem podszedł do niego.

Gdy Bond otworzył drzwi nieco szerzej (na tyle, na ile było to możliwe przy całym tym gruzie w środku), wprowadził Q do środka, obserwując otoczenie.

Do czasu, gdy Bond wszedł do pokoju, nic się nie wydarzyło, a kiedy pozwolił, by światło latarki pokazało trochę więcej (ostrożnie trzymając światło z dala od Q, upewniając się, że dzieciak przez cały czas pozostawał całkowicie ukryty w jego ochronnym cieniu), wciąż nie było żadnej odpowiedzi. Wkrótce stało się jasne, że czerń pokoju była przerywana małymi czerwonymi i zielonymi światełkami: komputery, uruchomione, ale w trybie uśpienia z migoczącymi światełkami, które wskazywały, że czekały, by ktoś je obudził. Maszyny i technologie były upchnięte w całym pomieszczeniu.

Q już wędrował do jednego komputera, wślizgując się na krzesło, które było dla niego o wiele za wysoko; jego stopy wisiały w powietrzu.

— Zniszczę program. — Było wszystkim, co powiedział Bondowi, czymś w rodzaju deklaracji, swego rodzaju pytaniem, czy można bezpiecznie kontynuować.

Małe zielone światełko z boku modemu odbijało się w okularach Q, sprawiając, że wyglądał jak małe dzikie stworzonko z błyszczącymi oczami. Wyglądał na zdeterminowanego jak na kogoś tak młodego.

Z drugiej strony, gdyby Bond został tu zamknięty i maltretowany, poczułby taką samą potrzebę odwetu.

— Śmiało. Będę czuwać. Jeśli coś usłyszysz lub jeśli ci każę, skończ i znajdź jakieś schronienie. Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.

Dzikie spojrzenie w tych oczach złagodniało i zmieniło się w zaskoczone. Nikogo nie obchodziło, czy coś mu się stanie, zanim pojawił się Bond.

— W porządku — powiedział cicho, w doskonałej zgodzie.

Potem jego smukłe, dziecięce dłonie poruszyły się, pewnie budząc komputer.

Wzdrygając się, gdy okolica zaczęła jarzyć się od jasności komputera, Bond postanowił się rozejrzeć. Do tej pory walczył z ochronnymi pragnieniami, które wymagały od niego pozostania w pobliżu, więc zaczął cicho kroczyć po łuku mając Q pośrodku. Dzieciak nie przesadzał, kiedy powiedział, że Westford zgromadził tu wiele zbędnej technologii; były stosy tego. Po tym jak Q skończy, Bond planował efektywnie wysadzić to miejsce, tuż przed ich wyjściem. W tym celu umieścił małe urządzenie detonujące mniej więcej na środku pokoju, chowając je z umiejętnością wieloletniej praktyki. Oczywiście nie planował jeszcze nic wysadzić, ale Bond zawsze wolał pracować, gdy było spokojnie.

Kiedy myślał o słowie “spokojnym”, najcichszy dźwięk zaalarmował go. W milczeniu wyprostował się, poruszając się płynnie niczym pantera, próbując zidentyfikować hałas. To niekoniecznie było niepokojące; prawie w ogóle nie było go słychać. Ale coś sprawiało, że włosy stawały mu dęba na karku.

Z pewnością, gdy pojawił się problem, Q zawołałby? Albo usłyszałby, jak chował się pod biurkiem. Ale nie: widział tylko, że światło komputera wciąż przenika ciemność, a Q nie wydał żadnego dźwięku. Zostawił chłopca pracującego nad swoim zadaniem na nieco mniej niż siedem minut, a kiedy Bond był bliżej niego, słyszał stukanie klawiszy i koła krzesła, które od czasu do czasu toczyły się z cichym szuraniem.

Wtedy Bond zdał sobie sprawę, że już nie słyszał odgłosu pisania na klawiaturze.

Szybko, ale wciąż w całkowitej śmiertelnej ciszy, Bond zaczął przedzierać się z powrotem do miejsca, w którym zostawił Q. Teraz z odległym światłem z tego jedynego komputera i od czasu do czasu zielonych lub pomarańczowoczerwonych świateł różnych modemów znajdujących się wokół, Bond widział wystarczająco dobrze, by móc wyłączyć latarkę. Oznaczało to, że był mroczną istotą poruszającą się po zaciemnionym magazynie, a wszystko, co chciało go złapać, widziało w ciemnościach nie lepiej niż on, a przynajmniej miał taką nadzieję.

Kiedy Bond znalazł się w pobliżu miejsca, w którym ostatnio widział Q, zamarł, czując, jak serce zatrzymuje mu się w piersi.

Z wyraźnie widocznym dzikim spojrzeniem, Q był trzymany przez mężczyznę, którego Bond znał ze zdjęć jako Westforda. Duża dłoń zasłaniała usta chłopca, a druga była owinięta wokół jego chudej klatki piersiowej, aby utrzymać go nad ziemią, tak żeby nie mógł narobić hałasu. Czterech innych mężczyzn, uzbrojonych i spoglądających w ciemność z bystrym spojrzeniem i palcami na spuście, stało wokół nich, aby uniemożliwić Bondowi zaatakowanie Westforda od tyłu.

W tym momencie Westford wydawał się być zmęczony czekaniem, aż Bond nieświadomie się pokaże.

— Czas skradania się po ciemku minął, agencie! Teraz mam twojego małego przyjaciela, więc jeśli nie chcesz, żebym skręcił mu delikatny kark, podejdź do miejsca, gdzie cię zobaczę.

Bond zaklął w duchu, chociaż na zewnątrz jego twarz przybrała surowy wyraz. Gniew zapłonął w jego oczach i tym razem, gdy jego słuchawka milczała, wiedział, że stracił kontakt z MI6. Żadnej pomocy z tego frontu. W przeszłości Bond był od czasu do czasu znany z tego rodzaju zimnej, brutalnej skuteczności, która pozwalała mu poświęcić kogoś innego właśnie w takiej sytuacji, ale już taki nie był. Widok Westforda z jedną ręką boleśnie zaciśniętą na ustach Q, a drugą dusząco trzymającą jego chudą klatkę piersiową był widokiem, którego Bond nie chciał nigdy więcej oglądać.

— Zaczynam odliczać od dziesięciu, agencie, i jeśli zobaczę, jak zbliżasz się z pistoletem przy jedynce, mogę obiecać ci, że dzieci takie małe jak ten są zaskakująco łatwe do zranienia. — Q wydał z siebie stłumiony, jękliwy dźwięk i Bond zdał sobie sprawę, że to właśnie usłyszał z oddali. Q zmartwiony, próbujący się bezskutecznie uwolnić. Dzieciak walczył, ale Westford był dużym mężczyzną. — Dziesięć. Dziewięć. Pięć

— Jestem tutaj, Westford.

Bond wszedł w krąg światła, nawet nie mrugnąwszy okiem, gdy wszystkie cztery pistolety natychmiast obróciły się i wymierzyły w niego. Ach, ale gdyby Bond miał ze sobą Aleca, byłaby to idealna zasadzka. Wszystkie spojrzenia skierowane były na Bonda, nawet Q ze swoimi wielkimi i przestraszonymi oczami patrzył na niego. Bond wyobraził sobie kulę przechodzącą przez głowę Westforda, ale wiedział, że nie mógł tego zrobić w tej chwili. Zamiast tego uśmiechnął się swobodnie - rozbrajająco (co było ironiczne) - i uniósł broń między dwoma palcami, po czym położył ją na pobliskim stole i odszedł.

— Niekorzystnie wpływa to na twój wizerunek — podjął rozmowę swoim niskim, uroczym głosem, wciąż udając, że był spokojny (bo szanse na to, że zostanie postrzelony, były mniejsze, jeśli zachowywał się spokojnie i nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów). — Zabicie dzieciaka. Zwłaszcza dzieciaka, który jak twierdzisz, jest synem jednego z twoich ludzi.

— Cóż, skłamałem w tej sprawie — przyznał łatwo Westford i chociaż zabrał dłoń z ust Q, przesunął ja na dół do jego gardła, tworząc kołnierz z knykci i ścięgien na tyle ciasny, że Q jedynie sapnął i nie wydał z siebie innego dźwięku. Możliwe, że nie mógł z tak ciasnym uściskiem wokół jego szczupłej szyi. — A teraz, jeśli łaskawie staniesz tam i pozwolisz, aby jeden z moich ludzi powstrzymywał cię od zrobienia głupstw, to może wszyscy wyjdziemy stąd żywi.

Bond obserwował ukradkiem jak jeden z bandytów opuścił broń i zamiast tego wyciągnął opaski przytrzymujące. 007 udawał, że wcale mu to nie przeszkadzało i szczerze mówiąc, jedyną rzeczą, która go teraz niepokoiła było to, że Westford wciąż trzymał swoją wielką, mięsistą pięść wokół szyi Q, jakby chłopiec był niczym więcej niż małym ptaszkiem w jego dłoni.

A Q był wyraźnie przerażony.

— Bond…! — pisnął, gdy obserwował, jak agent 00 był wiązany, ale ręka na gardle chłopca mu przerwała, a Westford zdawał się nie zwracać na to uwagi.

— Zatem, jeśli możesz chwilę poczekać agencie… Bond, czyż nie? — Westford przerwał, spoglądając na Q, udowadniając, że najwyraźniej zwracał odrobinę uwagi na niego. — Czy mogę mówić do ciebie Bond?

— Moi przyjaciele tak się do mnie zwracają. — Bond wzruszył ramionami, nie dając po sobie poznać, że rzeczywiście zauważył, że jego ręce w tym momencie były związane z tyłu. — Podobnie jak ludzie, których zabijam. Cokolwiek pomoże ci lepiej spać w nocy.

Westford byłby przystojnym mężczyzną, gdyby zrzucił kilka kilogramów, ale jego uśmiech miał coś w sobie, co było chorobliwe i zamiast dodawać mu atrakcyjności, rujnowało jego wizerunek. Zaśmiał się trochę z czegoś, co uważał za żart, chociaż gdyby przyjrzał się uważniej morderczej intencji w lodowato niebieskich oczach Bonda, zdałby sobie sprawę, że tak nie było.

— W porządku, panie Bond, poczeka pan chwilę, aż każę mojemu technicznemu geniuszu, żeby naprawił to, co zepsuł. — Słowa zostały podkreślone w karcącym warkocie, a Q skulił się i wił, gdy ręka Westforda przesunęła się, by boleśnie ścisnąć jego kark. Bond zrobił wszystko, żeby nie rzucić się do przodu, jak jakiś obłąkany pies obronny. Potem Westford popchnął chłopca w stronę komputera, na którym wcześniej pracował, trzymając się blisko niego i upewniając się, że nie ucieknie. — Cokolwiek właśnie zrobiłeś — wymamrotał głosem pełnym jadu i przemocą, którą Bond z łatwością usłyszał — cofniesz to, albo dopomóż mi Boże, zbiję cię na kwaśne jabłko, chłopcze!

Potem szokująco, Q - który już został nakłoniony do siedzenia na krześle, ale jeszcze nie położył rąk na klawiaturze - argumentował:

— Nie, nie możesz mnie zmusić!

Q, dlaczego musiałeś wybrać ten moment, aby zachowywać się na swój wiek? - Ubolewał cicho Bond, gdy Westford chwycił ramię Q na tyle mocno, że chłopak skrzywił się i potrząsnął nim. Bond wiedział teraz, skąd wzięły się siniaki na dziecku i nigdy nie pragnął bardziej kogoś zabić. Prawie nie zdawał sobie sprawy, że warknął - nisko i dziko - dopóki ręce nie zacisnęły się na jego ramionach i ktoś wbił mu kolano w brzuch. Bond już wcześniej przyjmował takie ciosy, ale to było coś, co nigdy nie było mniej bolesne. Jęcząc, nie zadał sobie trudu, by wyprostować się z pozycji, którą przyjął z powodu bólu, ponieważ nie było pośpiechu. Jeśli miał ego, na ogół pozwalał mu odejść, dopóki nie wygrywał. W tej chwili, zgarbiony i pozwalając, by agonia w środku opadła, po cichu rozważał wiele sposobów, dzięki którym mógł sprawić, by człowiek, który go uderzył, nigdy więcej nie chodził.

— Bond, bądź grzeczny — westchnął Westford.

— Ty pierwszy.

Bond nie mógł powstrzymać się od wydyszenia, podnosząc wzrok na tyle, by spojrzeć wściekle na dłoń Westforda, który wciąż trzymał z groźbą na Q.

Bond przekonał się, że ta odpowiedź najwyraźniej nie była właściwa, gdy jeden z bandytów dołączył do pierwszego, próbując wybić z niego cwaniactwo. Zwykle Bond był oskarżany o lekkomyślność i impulsywność, ale powodem jego dalszego przetrwania było to, że pod tym wszystkim kalkulował. Przemyślał sposób bicia; jeśli chodziło o bicie, to nie było pełne pasji, ani szczególnie destrukcyjne. Bolało, ale Bond widział nadchodzące ciosy i napinając mięśnie lub przenosząc ciało w odpowiednim momencie, mógł trochę złagodzić obrażenia.

Ale wciąż istniał ból.

Jeden cios złapał go z zaskoczenia. Cios zaciśniętą pięścią pojawił się znikąd i uderzył go w szczękę. Stracił równowagę. Na szczęście po uderzeniu w ziemię bandyci wydawali się usatysfakcjonowani i cofnęli się. To oznaczało, że byli kretynami, ale Bond był również wdzięczny, ponieważ miał potworny ból głowy i obolałe mięśnie. Potrzebował chwili, żeby to przetrawić.

— Nie… Nie!

W końcu zdał sobie sprawę, że Q krzyczał, podniesionym tonem, bardziej zaniepokojony, niż Bond kiedykolwiek go słyszał. Agent otworzył oczy ze zdumienia, słysząc, jak Westford cicho przeklinał, a potem rozległ się odgłos toczącego się krzesła i tupot stóp w skarpetkach stąpających szybko po podłodze. Bond leżał na lewym boku, na wpół zwinięty w kłębek i nagle przy nim znalazł się przykucnięty Q, spięty jak wystraszony zając i wyglądający tak desperacko opiekuńczo, jak tylko genialny siedmiolatek może być.

— Zostaw go w spokoju! — rozkazał drżącym głosem, wyraźnie przestraszony, ale wciąż absurdalnie opiekuńczy. Kiedy jeden z mężczyzn podszedł bliżej, Q zesztywniał jeszcze bardziej, a oczy błyszczały od nie wylanych łez, gdy krzyczał: — Nigdy cię nie skrzywdził! Zostaw go w spokoju!

— Q…Q! — powiedział do niego Bond, cicho, ale z łagodnym imperatywem, próbując uspokoić dzieciaka z nadchodzącej paniki. Po drugim wywołaniu jego imienia, dziecko zwróciło zmartwiony wzrok na agenta 00. Oddychał wystarczająco szybko, by doszło do hiperwentylacji, i jeśli to możliwe, wyglądał na jeszcze bardziej przerażonego niż wcześniej i gotowego do płaczu. — Q, wszystko w porządku — powiedział Bond, ignorując fakt, że jego szczęka wciąż płonęła od ostatniego ciosu, który otrzymał będąc idiotą, który nie widział, że nadchodzi. — To nic, z czym wcześniej nie miałem do czynienia. Pamiętasz, jestem 007? — Posłał mu swój szelmowski uśmiech, którego często używał, by uzyskać od innych zaufanie, z dobrych lub złych powodów. Tym razem próbował wymusić uśmiech na twarzy Q, jakkolwiek niedorzecznie to brzmiało. — 007 oznacza “praktycznie niezniszczalny”, jeśli się nad tym zastanawiasz.

Q najwyraźniej nie był w nastroju do żartów. Jego brwi opadły, a dolna warga drżała. Właściwie prawie patrzył na Bonda w gniewnym stylu “jak śmiesz żartować?”. Na szczęście wszyscy inni zdawali sobie sprawę, że to była ich największa nadzieja na powstrzymanie napadu złości dziecka i zostawili Bonda, by przyjął matczyną rolę, podczas gdy Q przesuwał się, by usiąść blisko agenta, przechodząc od kucania do siedzenia.
Wpatrywał się nieruchomo w twarz Bonda - oczy mu błyszczały od łez - jakby bał się odwrócić wzrok. Może tak było.

— Nic nie jest niezniszczalne — argumentował zadziornie chłopiec ściszonym, drżącym głosem.

Zamiast się kłócić, uśmiech Bonda stał się krzywy i psotny, przyjmując niebezpieczny wygląd agenta 00.

— Bardzo prawdziwe. Założę się, że nawet ten tutaj podziemny magazyn pana Westforda nie jest niezniszczalny — powiedział z mroczną radością i być może Q był bardziej spostrzegawczy, niż ktokolwiek mu przepisywał, ponieważ wyczytał coś w błysku oczu Bonda i zmarszczył brwi, jakby słyszał nowy język, który prawie mógł rozszyfrować.

— Dość! — przerwał mu Westford, wyraźnie znudzony. Kiedy Q obrócił się, znów wyglądał desperacko opiekuńczo jak na kogoś tak małego. W oczach Westforda pojawił się groźny błysk. — Zatem, Q — zaczął mówić uprzejmie, nie podchodząc ani nie machając na swoich ludzi — znalazłeś przyjaciela. Wiesz, agenci MI6 to niebezpieczni przyjaciele.

— Powiedziałem, zostaw go w spokoju — powtórzył drżąco, ale upartym tonem Q, ale sposób, w jaki jego głos zniżył się prawie do szeptu, mówił, że coraz bardziej był świadomy tego, jak bezradny był, aby wyegzekwować to żądanie.

Po raz kolejny mała dłoń znalazła koszulę Bonda, zaciskając pięść w materiale na jego ramieniu. Bonda dręczyła potrzeba pocieszenia dzieciaka, który wyglądał na gotowego rozpaść się na kawałki od ciągłego stresy i napięcia. Jego oczy ukryte za okularami i plątaniną włosów były mokre od nie wylanych łez.

Ale teraz Westford uśmiechał się, a Bond pracował z wystarczającą liczbą nikczemnych ludzi, by wiedzieć, że to był zły znak.

— Wygląda na to, że całkiem się przywiązałeś — zauważył Westford przenosząc wzrok z Bonda na Q i na bardzo niewielką odległość między nimi. Bond zmrużył oczy posyłając mu spojrzenie pełne zagrożenia, ale wiedział, że nie było w tym wiele mocy, skoro leżał związany na podłodze. — A co powiesz na to? — kontynuował Westford tonem udającym rzeczowy, chociaż tak naprawdę ukryta była tam groźba. — Zrób to, co mówię, jak grzeczny mały chłopiec, a już nie skrzywdzę twojego przyjaciela.

Q odetchnął płaczliwie, zaskoczony i rozdarty jednocześnie, wyraźnie chcąc, aby Bond był w porządku, ale także desperacko nie chcąc ponownie wpaść w ręce Westforda. Dzieciak tak bardzo chciał zniszczyć program, który przygotował dla Westforda, a teraz powiedziano mu, że musi pomóc temu człowiekowi…

— W porządku, Q — zapewnił Bond cichym głosem, o którym wiedziało niewiele osób. Rzucił dzieciakowi zachęcające spojrzenie, kiedy Q natychmiast poderwał głowę, by popatrzeć na niego, słysząc jego ton. Bond powtórzył mocniej, przechylając głowę, by spojrzeć bezpośrednio na Q. — Wszystko będzie dobrze. Czy możesz mi zaufać?

— On nie musi panu ufać, panie Bond, tylko robić, to co mówię. Podejdź tutaj, bachorze — rozkazał Westford, najwyraźniej tracąc cierpliwość.

— Kontynuuj — ostatnie słowo wypowiedział Bond, wciąż usiłując utrzymać na miejscu swój najbardziej kojący uśmiech.

W końcu Q skinął głową, biorąc głęboki oddech. Podczas gdy mężczyźni wokół nich śmiali się zwycięsko - szemrali rzeczy o dzieciach i ich napadach złości oraz o tym, że Bond był najdelikatniejszym agentem MI6, jakiego kiedykolwiek spotkali - Q szepnął uparcie:

— Ale nadal tego nie zrobię.

Zanim Bond zdążył pomyśleć, żeby na to odpowiedzieć, Q już wstawał i szedł (kulejąc odrobinę ze względu na skaleczoną stopę, co Westforda nie obchodziło) z powrotem do komputera. Zaraz po tym, jak Q usiadł, Westford zaczął się kręcić wokół, a Bond poczuł palącą potrzebę złamania mężczyźnie wiele kości, ale zmusił się do zachowania spokoju i myślenia. Zaczął przesuwać się po podłodze. Kiedy ludzie wokół niego natychmiast zaczęli się denerwować, zamrugał tak rozbrajająco, jak tylko mógł i powiedział:

— Po prostu wstaję. Te stare kości nie nadają się do leżenia na podłodze.

Co było absolutnym kłamstwem, ponieważ Bond nie był tak stary i spędził znacznie więcej czasu w znacznie bardziej niewygodnych miejscach i pozycjach. Poczekał, aż kłamstwo zostanie przyjęte, a potem niezgrabnie przetoczył się do pozycji klęczącej, pozwalając swoim strażnikom na zaśmianie się, gdy niezgrabnie się kołysał. Ta pozorna niezręczność ukrywała zręczne poszukiwania jego palców wokół kostki.

Tylko kompletni idioci nie poświęcali czasu na przeszukiwanie agenta MI6, nawet jeśli ten agent był związany. Rękom Bonda udało się chwycić mały nóż i schować go w dłoni.

— Cieszę się, że w końcu opamiętałeś się. — Westford warknął z irytacją w tył głowy Q, wyraźnie nie widząc powodu, by nawet udawać uprzejmość, jeśli chodziło o jego młodego więźnia.

Q pisał pilnie, a na ekranie migało tyle cyfr i okienek, że Bond nie mógł tego zrozumieć. Możliwe, że Westford również nie mógł tego zrobić. Biorąc pod uwagę to, co dzieciak wyszeptał Bondowi w ostatniej chwili, agent 00 musiał się zastanawiać, co tak naprawdę robił Q. Dzieciak mógł być nieposłuszny jak kot idący do kąpieli i właśnie udowodnił, że miał odwagę graniczącą z głupotą. Bond nie wątpił również, że dzieciak nienawidził Westforda, więc pozostało tylko zobaczyć, czy wszystkie te cechy połączą się w napad umyślnego (i miejmy nadzieję, dobrze ukrytego) zniszczenia ze strony Q.

Bond udawał, że nie może wstać i pozostało mu jedynie klęczenie, zarówno dlatego, że w ten sposób nie byłby postrzegany jako duże zagrożenie, jak i dlatego, że szczerze mówiąc, z tej zwartej pozycji miał lepszy dostęp do wszystkiego, co było ukryte na jego osobie. Mógł również ukryć subtelnie cięcie nożna na trytkach wokół nadgarstków. Pilnował również, by nie przeciąć ich do końca, na wypadek gdyby puściły w oczywisty sposób. Bond miał też coś jeszcze ukrytego w kieszeni i nie mógł się doczekać, żeby to wykorzystać.

— Skończyłeś już?

Westford chodził w kółko, ale teraz ponownie skupił się w miejscu, gdzie siedział Q. Chłopiec skrzywił się, ale pisał dalej na klawiaturze.

— Nie.

— Zwykle jesteś szybszy niż to, chłopcze. Nie grasz na zwłokę, prawda? — zagroził wielki mężczyzna.

— Nie — powtórzył ponownie Q, równie bezbarwnie jak poprzednio.

Brzmiał jak dzieciak, który był bity na tyle często, że ze względów bezpieczeństwa przybrał nieczytelny ton, ale Bond zauważył, że ten ton również uniemożliwiał stwierdzenie, co myślał dzieciak… lub co robił za pomocą tańczących szybko palców na klawiaturze. Brzmiał na uległego i stłamszonego, ale Bond nie chciał uwierzyć, że dzieciak właśnie się poddał. Nie… w jego zdystansowanym, młodym głosie pobrzmiewa nuta subtelnej stali.

Bond postanowił na chwilę odciągnąć uwagę Westforda od Q.

— Westford, poza terroryzowaniem małych dzieci, czym się zajmujesz?

Przez chwilę wydawało się, że szykowało się kolejne bicie - w takim przypadku Bond uwolniłby się całkowicie w ciągu sekundy i poderżnąłby co najmniej dwa gardła w ciągu następnych dwóch. Ale zamiast tego Westford odwrócił się i postanowił sam odpowiedzieć werbalnie na beztroską zniewagę.

— A co pan robi, panie Bond, poza wścibstwem w cudze interesy z dzieckiem? Muszę dodać, że zagrażając temu dziecku.

— Touché — przyznał Bond, wzruszając ramionami. — Na co dzień jestem zabójcą.

Wargi Westforda drgnęły w rozbawieniu. To był błąd - ilekroć ludzie byli rozbawienie proklamacjami Bonda o śmiertelności, bardzo często przeżywali niegrzeczne przebudzenie.

— Urocze. Zastanawiam się, jak u licha Q przekonał cię do siebie. — Ruchem kciuka wskazał na chłopca, który wciąż pisał (pozornie nieświadomy rozmowy, gdyby nie widoczne zwiększenie napięcie w jego ramionach. — Ten dzieciak w ogóle nie jest uroczy.

— Może dlatego, że jesteś amoralnym wężem, który bije dzieci.

To spowodowało, że Bond otrzymał mocnego kopniaka w żebra, a Q natychmiast pokazał, że słuchał, bo obrócił swoje krzesło z odgłosem niepokoju. Westford natychmiast go ostrzegł przed dalszymi działaniami, wyciągając pistolet. Zamiast wycelować go w Q, skierował lufę w stronę Bonda. Oddychając płytko z powodu obitych żeber, Bond poczuł ukłucie triumfu, ponieważ nie miał nic przeciwko wycelowanej w siebie broni - o ile żadne niebezpieczeństwo nie było skierowane w stronę Q.

— Wracaj do pracy, chłopcze. Dorośli rozmawiają — warknął Westford z protekcjonalną nutą.

Znamienne było to, że Q nadal się nie odwrócił - w rzeczywistości wyglądał na gotowego zeskoczyć z krzesła i ponownie pobiec do Bonda - dopóki agent MI6 nie skinął głową. Wciąż niepewny, Q powoli wrócił do swojej pracy, często oglądając się przez ramię, aż Westford ponownie schował pistolet do kabury.

— Nie wiem, kogo nienawidzę bardziej, ciebie czy tego dzieciaka — narzekał Westford.

— Cóż, wątpię, czy będziesz miał ze mną do czynienia znacznie dłużej. — Bond znów przybrał przyjazny ton.

Spojrzenie Westforda stało się uważne i zmrużył oczy.

— Co… planujesz wkrótce umrzeć, panie Bond?

— Prawie umarłem raz czy dwa. — Bond ziewnął, będąc znakomitym aktorem. — Nie obchodziło mnie to.

— Nie obchodziło cię to? — Westford nie powiedział tego bez ukrytego śmiechu.

— Papierkowa robota byłaby okropna, jak mi powiedziano. Przede wszystkim nie lubiłem słuchać, jak ludzie narzekają na papierkową robotę. — Bond mógłby podtrzymać tę śmieszną (ale całkiem szczerą) rozmowę przez cały dzień.

Znał Q wystarczająco dobrze i ukradkiem obserwował go na tyle uważnie, by zobaczyć, kiedy postawa dzieciaka rozluźniła się, jakby coś skończył. Ponieważ nie odwrócił się natychmiast i nie zaalarmował Westforda o niczym, Bond założył, że cokolwiek Q skończył, nie było to tym, co kazał mu mężczyzna. Bond uznał to za wskazówkę, że nadeszła jego kolej działania.

— Wiesz co jeszcze, Westford?

— Co? — Mężczyzna uśmiechnął się, krzyżując ramiona.

Tak spokojnie, że nikt nie zorientował się, że to robił, Bond przeciął resztę tryków i włożył ręce do kieszeni, wyjmując detonator, po czym wstał spokojnie trzymając go w jednej dłoni.

— Ja również nigdy nie przepadałem za pompatycznymi złoczyńcami, takimi jak ty. — Q obrócił się na swoim miejscu i patrzył na Bonda z taką samą zszokowaną fascynacją, jakby stał się Houdinim, ale kiedy Westford zrobił krok w stronę chłopca, spojrzenie Bonda stało się lodowate. — A jeśli zrobisz jeszcze jeden krok w kierunku tego chłopca, mam ukrytą bombę w tym pokoju i powiedziano mi, że jestem lekkomyślny, jeśli chodzi o życie. — Uniósł detonator tak, żeby bandyci również go widzieli i byli ostrożni. — Uruchomi się, jeśli zabiorę palec. Więc zastrzel mnie, jeśli chcesz. Przynajmniej nie umrę samotnie.

— Jesteś szalony — warknął Westford po chwili, gdy szukał odpowiednich słów.

Jego ręce zaciskały się i rozluźniały raz po raz po bokach, jakby chciał chwycił za broń, skoczyć do przodu i powalić Bonda albo wycofać się i złapać Q. Żadna z tych opcji nie było już możliwa.

— Jestem pragmatykiem — odparł Bond z krzywym, złośliwym uśmieszkiem. Potem kontynuował: — Chodź tutaj, Q.

Część Bonda bała się, że Q go nie posłucha, że to byłoby zbyt wiele dla kruchego zaufania między nimi. Nie musiał się martwić: zaufanie było oczywiście tak kruche jak żelazo, ponieważ Q prawie się potknął w swoim pośpiechu, by opuścić swoje miejsce i znaleźć się przy boku Bonda. W rzeczywistości poruszał się tak szybko, że Westford miał tylko czas, by gapić się za nim tępo, zastanawiając się, kiedy dokładnie tak spektakularnie stracił kontrolę nad sytuacją. Gdy tylko Q był wystarczająco blisko, Bond wyciągnął rękę, aby przyciągnąć chłopca do siebie i był zszokowany siłą ulgi, jaką poczuł, czując pod palcami potargane włosy i naciskające na niego okulary, gdy Q na krótko ukrył twarz w jego boku.

— Westford. — Głowa mężczyzny drgnęła, ponieważ wiedział, że jego życie zależało od słów Bonda. — Jeśli jesteś sprytny, wyślesz swoich ludzi na poszukiwanie tej bomby. Myślę, że jest jakieś dwa pokoje dalej. Albo trzy. Nie pamiętam. I zanim zaczniesz się kłócić, pomyśl o tym. — Bond przyciągnął Q bliżej z wyraźną opiekuńczością i pozwolił, by przemoc przebiła się przez jego słowa. — Chciałbym cię zabić, ale nie chcę zabić przy tym dzieciaka, więc jestem gotów pozwolić ci uciec. Mógłbym po prostu zdetonować bombę bez drugiego spojrzenia, ale zamiast tego daję ci szansę na jej znalezienie. — Obnażył zęby w wilczym uśmiechu, który nie zawierał wesołości; tylko śmierć. — Po tym, co zrobiłeś temu dzieciakowi, naprawdę chcę cię rozerwać na strzępy.

— Bond — syknął karcąco Q, jakby to on był dorosły, a agent miał dziecinne usposobienie. Nadal jednak większość twarzy miał przyciśniętą do boku Bonda.

Wbrew sobie Bond był rozbawiony. Po raz ostatni zwrócił swoją uwagę na Westforda.

— Biegnij. Pomyślnych łowów. Jeśli uda ci się ją znaleźć, zanim Q i ja wyjdziemy, wyłącznik powinien być dość oczywisty. Jeśli tego nie zrobisz, prawdopodobnie z radością pochowam cię tutaj.

Najwyraźniej nikt nie wątpił w zabójczą szczerość Bonda, ponieważ napastnicy uciekli, gdy tylko Bond skończył mówić. W rzeczywistości dwóch z nich właśnie skierowało się w stronę wyjścia.

Westford próbował zrobić to samo, uciekając jak tchórz, którym był, ale Bond wciąż miał nóż. Szybki ruch ręką i Bond udowodnił, że nie zardzewiał: Westford wrzasnął, gdy małe ostrze przecięło powietrze i wbiło się w jego kolano. Q wzdrygnął się, prawdopodobnie przerażony, ale jedynie, co Bond czuł, to satysfakcja. Westford nie mógł już teraz biegać.

Ponieważ Bond tak naprawdę nie uzbroił detonatora, bez skrupułów schował go z powrotem do kieszeni. Kiedy Q prawie dostał zawału serca, Bond uścisnął go za ramię i mrugnął do niego.

— Chodź — namawiał, po czym postanowił nie czekać na oznaki współpracy. Agent 00 był w porządku, podnosząc Q bez ostrzeżenia. Jak zwykle dzieciak wił się dość mocno, dopóki nie oparł się na ramionach Bonda, przyciskając do niego swoją klatkę piersiową, a potem zaczął się trząść. Wszystko to złożyło się na jeden ciężki dzień dla tak małego dzieciaka. — Wyjeżdżamy — powiedział stanowczo. Nie mógł zobaczyć twarzy Q, kiedy dzieciak przyciskał ją do jego ramienia, ale musiał mieć nadzieję, że nie spowodował u geniusza traumy na całe życie. Bardziej miękko, bardziej błagał niż rozkazywał: — Po prostu trzymaj głowę na moim ramieniu i nie patrz w górę, okej?

Q skinął głową, więc Bond wyszedł stamtąd, przechodząc tuż obok Westforda, który próbował, ale nie mógł wstać, jednocześnie starając się, ale bezskutecznie, wyciągnąć nóż z nogi. Żałosne odgłosy mężczyzny podążały za nimi i działały Bondowi na nerwy, dopóki nie znaleźli się na schodach i nie zamknął drzwi. Zablokował je, zasuwając zasuwkę jednym szarpnięciem nadgarstka, po czym z powrotem podparł ciało Q w swoich ramionach. Bandytów nie było nigdzie w zasięgu wzroku, więc Bond dobrze to wykorzystał i jak najszybciej opuścił budynek.

MI6 odzyskało z nimi kontakt, zanim nawet znaleźli się w korytarzach wznoszących się w górę.

— Bond? Bond, znowu możemy się kontaktować. Czy osiągnąłeś sukces? — rozległ się głos M.

Bond już miał odpowiedzieć, kiedy Q odwrócił głowę, przechylając ją blisko ucha Bonda, gdzie miał komunikator.

— Tak — powiedział cicho chłopiec, ale z odrobiną surowości, która nadała jego tonowi śmiertelnego ugryzienia. — Osiągnęliśmy sukces.

Bond nigdy nie słyszał tak okrutnego triumfu w tak młodym głosie, ale to wszystko wywołało u niego uśmiech.

— Słyszeliście mojego Q. Teraz, jak najszybciej się stąd wydostać?

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyPią 22 Mar 2024, 08:33

Rozdział 7: Stresująca podróż

Łódź, którą przypłynął Bond, nadal była na miejscu jej schowana i czekała jak wierny rumak. Bond wolałby coś szybszego, ale szczerze mówiąc, wolałby teleportację, ale nie wszyscy dostawali to, czego chcieli.

Nie mając kamizelki ratunkowej na tyle małej, by zmieściła małego Q, Bond zdecydował się upewnić, że chłopiec usiądzie na dnie łodzi z krótkim rozkazem, by nie zrobił nic głupiego. Q wyglądał na tak zszokowanego, że tylko skinął głową, a Bond pożałował, że rozmawiał z nim tak surowo, ale musieli stąd zwiewać.

— M? — Bond postukał w komunikator w uchu, mając nadzieję, że znowu zacznie działać. Teraz, kiedy nie był pod ziemią, był optymistą.

Słyszał przekleństwa w swoim uchu i coś, co brzmiało bardzo zadowalająco - jakby ludzie rzucili się do interkomu.

— 007? — M brzmiała na zmartwioną, ale szybko się opanowała bez wątpienia świadoma, że Bond uśmiechał się chytrze. — Status? — zażądała, znowu pełnym biznesowym i cierpkim tonem.

007 wyjął detonator z kieszeni, zastanawiał się nad nim przez około pół sekundy, a następnie aktywował. Przez myśl przeszło mu, że ten sygnał również został zablokowany przez warstwy ziemi, dopóki nie usłyszał satysfakcjonujących dźwięków eksplozji.

— Słyszałaś to, M? — zapytał, gdy już włączył silnik łodzi.

— Po prostu nie możesz odejść bez wysadzenia czegoś w powietrze, 007?

— Nie mogę — zgodził się Bond z krzywym uśmieszkiem. Potem spojrzał z powrotem na Q, który najwyraźniej usłyszał eksplozję, ale nie opuścił miejsca, w którym umieścił go Bond, opierając się o jedno z siedzeń łodzi, wyglądając, jakby zamknął się w sobie. Bond znów spoważniał. — Wracam. Po dokowaniu poproś o pomoc medyczną.

— Dla ciebie czy dziecka? — zapytała M, a jej głos był jak arktyczne pustkowie, zimny i bezlitosny.

Zamiast odpowiedzieć, Bond powiedział to, co naprawdę chciała wpierw usłyszeć:

— Żyje i ma się dobrze, z wyjątkiem drobnych obrażeń, których nie nabyto w sytuacjach bojowych.

— Wolałabym, żeby tak nie było, 007. A co z tobą, czy muszę pytać?

Chociaż nadal był rozpraszająco zaniepokojony Q, agentowi udało się zapewnić odrobinę humoru, przywołując radość w swoim głosie.

— O dziwo, mam się nieźle, dzięki, że pytasz. Czy mogę się spodziewać, że w przyszłych misjach będziesz martwić się o moją osobę?

M prychnęła.

— Cholernie mało prawdopodobne. A jeśli zdecydujesz się ponownie wciągnąć dziecko w swoje misje, zawieszę twoją głowę na ścianie mojego biura jako ostrzeżenie dla przyszłych agentów przed idiotyzmem.

Bond sądził, że raczej nie żartowała w tej kwestii.

— Zrozumiałem. Jednak dzięki temu dziecku Westford powinien upaść. A po eksplozji, którą słyszałaś, najprawdopodobniej nie żyje. — Bond zerknął za siebie, najpierw na wyspę, nad którą unosił się dym, a potem na posiniaczonego i wyglądającego na zmęczonego Q, który zwinął się w kulkę. Jego głos nagle stał się niski i złośliwy, gdy Bond powiedział z największą szczerością: — I po raz pierwszy mogę powiedzieć, że mój cel na to zasłużył.

— Rozumiem, 007. Lekarze będą oczekiwać na twoje przybycie, tak samo jak na dziecko.

OoO

— Q — powiedział Bond łagodnie, ale z odrobiną pośpiechu, po zacumowaniu łodzi. Q nie poruszył się przez całą podróż i szczerze mówiąc, wyglądał na trochę zielonego na twarzy. W tej chwili Bond kucał przed nim, odgradzając go swoim ciałem od reszty świata. — Musimy przejść się trochę. Możesz to zrobić?

Lekarze nie mogli spotkać się z nimi bezpośrednio w dokach ze względu na ilość ludzi wokół, ale przygotowane miejsce spotkania było rozsądnej odległości.

Po chwili spojrzenie dużych brązowych oczu skupiło się na twarzy Bonda, udowadniając, jak bardzo Q zdystansował się od sytuacji.

— 007? — powiedział cichym głosem.

— Tak… — zaczął go zapewniać Bond, niecierpliwie pragnąc odejść.

Ale Q jeszcze nie skończył i drżąc w groźbie, że zaraz się rozpłacze, wydyszał:

— Teraz jesteśmy bezpieczni. — Brzmiał na tak zdesperowanego, nawet gdy siedział zwinięty w kłębek na pokładzie. — Nikt nas nie skrzywdzi, nie uderzy cię ani nie spróbuje mnie zabrać…

— Nie, Q! — powiedział z dziką łagodnością w głosie i dłoniach, owijając swoje wielkie ręce wokół ramiona Q w sposób, który ani go nie ranił, ani nie przypominał okrutnego uścisku jego porywaczy. To był uścisk, który mówił: “Jestem tutaj. Nie opuszczę cię i nikt mnie do tego nie zmusi”. — Wróciliśmy na bezpieczne terytorium… albo będziemy na nim, jak tylko wyciągnę cię z tej łodzi.

Q mrugał, powstrzymując łzy, ale wydawało się, że próbował się uśmiechnąć z deliryczną ulgą i chociaż był na to trochę za stary, wyciągnął ręce do Bonda jak małe dziecko domagające się podniesienie. Z ulgą, że jego niedożywiony towarzysz przynajmniej współpracuje, Bond z radością się zgodził, krzywiąc się trochę, gdy poczuł skutki wcześniejszego pobicia. Właściwie to było możliwe, że miał jakieś połamane żebra, ale agenci 007 byli przyzwyczajeni do ignorowania tego rodzaju bólu, dopóki nie było wygodne i bezpiecznie pokazać go komukolwiek. Lekarze wiedzieliby, co robić, a Bond nie zamierzał się wcześniej załamać. Wziął małego Q na ręce i jakimś cudem wydostał się z łodzi, nie wyrzucając żadnego z nich do wody. Q wczepił się w niego jak małpa, co było miłe, dopóki ktoś nie spojrzał na chude nóżki, które były owinięte wokół talii Bonda i wystarczająco blisko jego żeber, aby było to niewygodne - zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak napięty wydawał się Q.

— Ciiii, spokojnie — wymamrotał Bond, mówiąc do kosmyka włosów, ponieważ twarz Q była wciśnięta między jego szyję a ramię. — Zawsze dbałem o to, żeby wszystko potoczyło się dobrze, czyż nie? — namawiał, przybierając przyjemniejszy, optymistyczny ton, gdy zaczął iść.

Jego uśmiech był czarujący i sympatyczny. Włożył lekki płaszcz, który schował na łodzi, skutecznie ukrywając większość niebezpiecznego sprzętu, który miał na sobie. W połączeniu z faktem, że Q przeważnie wyglądał jak dzieciak, który zasnął po dniu spędzonym na łodzi, Bond nie przyciągał nic poza okazjonalnymi czułymi, rozbawionymi spojrzeniami, na które odpowiadał swoim najbardziej rozbrajającym uśmiechem. Był po prostu jak każdy rodzic z dzieckiem. Na szczęście, kiedy Q owinął swoje bose, brudne stopy wokół talii Bonda, schował je pod lekkim płaszczem, ukrywając najgorsze oznaki maltretowania, które przyciągnęłyby niechcianą uwagę. Podobnie kąt padania porannego słońca złagodził wszelkie siniaki, które Bond otrzymał po pobiciu.

— Po prostu nie mogę uwierzyć, że… ja…

Q próbował powiedzieć zdyszanym, niepewnym głosem, ale w końcu niedowierzanie stało się zbyt duże i poddał się, zamiast tego obejmując nieco mocniej ramionami szyję Bonda. Agentowi 00 nie umknęło to, że dzieciak splótł ręce na karku, co oznaczało, że bardzo, ale to bardzo trudno będzie go usunąć.

Bond usłużnie wzmocnił swój uścisk, uznając, że właśnie tego dzieciak potrzebował w tej chwili.

— Ciii, ciii — kontynuował, spojrzeniem nieustanie skanując tłum, ale trzymał usta blisko ucha Q, tak aby ciągły strumień kojących dźwięków mógł docierać do niego bez przerwy.

— Widzimy cię, Bond. — Nieoczekiwanie w jego uchu pojawił się głos M i na szczęście było to ucho po drugiej stronie od Q, ponieważ dzieciak był wciąż tak spięty, że usłyszenie niespodziewanych głosów tuż przy głowie groziło dostaniem przez niego zawału. — Duża szara furgonetka po twojej stronie należy do nas. Potraktuj to jako swoją osobistą karetkę pogotowia bez sygnału. Chyba, że zmieniłeś zdanie co do tego, jak bardzo jesteście ranni?

Zaufaj M, że zawsze sądziła, że jej agenci wykrwawiają się, ale nie chcieli się do tego przyznać.

— Tak długo, jak medycy mogą zająć się skaleczeniami, zadrapaniami, siniakami i łagodnym odwodnieniem u dzieci i dorosłych agentów, nic nam nie będzie — mruknął spokojnie.

Być może w rzadkiej okazji głos M stał się cieplejszy.

— Spodziewali się, że będę musieli przyszyć kończyny, więc prawdopodobnie poradzą sobie i z tym. A teraz pospiesz się i wsiadaj do furgonetki.

— Tak, proszę pani.

Bond uśmiechnął się, bardziej niż szczęśliwy, że wykona to polecenie. Już miał zwrócić się do Q i wyjaśnić części rozmowy, które chłopiec przegapił, ale M jeszcze nie skończyła.

— Mamy tu Mallory’ego. Wierzę, że wasza dwójka się nie spotkała, ale pomaga wyśledzić pochodzenie twojego Q. Myśli, że natrafił na trop.

Nieoczekiwanie Bondowi zrobiło się zimno, a uśmiech zniknął z jego twarzy i został zastąpiony ostrożnym grymasem.

— Och? — To było wszystko, co powiedział, świadomy, że Q słyszy tylko to, co mówił i nie chciał teraz ujawniać za dużo.

— Nie jest to nic konkretnego — zauważył głos w tle.

Męski głos, który był przyjemny, niski i spokojnie oraz prawdopodobnie należał do Mallory’ego niezależnie kim on był. Brzmiał przyzwoicie, ale Bond oceniał ludzi w dłuższym czasie i jeszcze wolniej zaczynał im ufać.

— Jestem już prawie przy furgonetce, więc możemy odłożyć to na później, dopóki nie wrócę do MI6? — Bond w końcu zdecydował się odpowiedzieć niezupełnie udając mu użyć swojego zwykłego, czarującego tonu.

Czuł pustkę, ale nagle miał poczucie jakby ta misja się skończyła, a zaczęła inna. Instynktownie Bond był całkowicie przeciwny oddzieleniu się od Q w jakikolwiek sposób i choć brzmiało to nielogicznie, właśnie się tak czuł. Po prostu martwił się, że MI6 będzie tego wymagać. W końcu, jaki sens miał zabójca z MI6 opiekujący się chudym siedmiolatkiem?

Gdyby M odpowiedział twierdząco, Bond również odłożył swoje niepewne myśli na dalszy plan.

Q wydawał się być w porządku w bardzo cichy i łagodny sposób, aż do momentu, gdy tylne drzwi furgonetki MI6 otworzyły się z hukiem. Bond natychmiast rozpoznał twarze, które zszywały go milion razy, ale mały Q usłyszał tylko bardzo głośny dźwięk dobiegający z jego pleców. Sapnął i wykręcił się w ramieniu Bonda, tak że agent prawie go upuścił.

— Uspokój się, Q! — mruknął i żeby chłopak trochę się odprężył, odsunął się od furgonetki, zamiast iść w jej stronę.

Spojrzeniem poprosił o cierpliwość i chociaż personel medyczny wyglądał na zdezorientowanego, wiedzieli, że lepiej nie przesłuchiwać agenta 00. Byli przyzwyczajeni do radzenia sobie z traumatyzowanymi agentami zaraz po misjach, po których ci agencji byli często nieprzewidywalni, zranieni i/lub niebezpieczni. Nawet teraz prawdopodobnie byli gotowi zatrzasnąć drzwi, gdyby Bond zaczął sięgać po broń, ponieważ bezpieczeństwo personelu medycznego było najważniejsze, a furgonetka nie bez powodu była kuloodporna.

— Przepraszam — wymamrotał Q, chociaż nadal z niepokojem wpatrywał się w ludzi w furgonetce. — To są lekarze? Ci, o których mówiłeś?

Bond wydał potwierdzający dźwięk, badając stan emocjonalny chłopca.

— Czy możesz wejść do furgonetki bez ataku paniki? — zapytał całkowicie poważnym głosem.

Q wciąż jednak obrócił głowę, by spojrzeć na niego z kruchą, urażoną dumą, ale zanim powiedział coś ostrego, dostrzegł szczery wyraz twarzy mężczyzny, który świadczył, że agent nie droczył się z nim. Złość Q opadła.

— Um… tak, mogę to zrobić.

— Dobrze.

Bond uniósł wzrok, skinął głową nieoficjalnie powiadamiając zespół medyczny, że wszystko było w porządku i bez wahania podszedł do furgonetki, a później wszedł do środka. Trzymał dłoń zaciśniętą z tyłu podartej koszuli Q na wypadek, gdyby chciał skoczył, kiedy drzwi się za nimi zamkną, ale Q najwyraźniej pogodził się z sytuacją. Po obu stronach furgonetki znajdowały się ławki, a pośrodku nosze (na których Bond zwykle nie chciał leżeć, niezależnie od tego, jak blisko był śmierci). Q usiadł obok Bonda na jednej z ławek. Wyglądał na szczupłego i drobnego, ale jego spojrzenie znów było bystre, gdy przyglądał się całemu sprzętowi medycznemu zawieszonemu w pojeździe, a zaciekłość, która zapłonęła za jego okularami, była niemal urocza, gdy jeden z medyków podszedł i poprosił Bonda o raport na temat jego kontuzji. Bond zastanawiał się, czy chłopiec zamierzał ugryźć lekarza, jeśli ten podejdzie zbyt blisko.

Ponieważ była to dla niego znana procedura, Bond wymienił dokładnie wszystkie obrażenia, z dystansem mówiąc o ranach posiadanych przez niego jak i Q. Lekko opisał pobicie, na tyle aby lekarze wiedzieli, czego się spodziewać, a potem cierpliwie czekał na polecenia. Agenci mogą być najlepszymi pacjentami, jeśli tak naprawdę nie wykrwawiali się.

Podczas gdy jeden z lekarzy formalnie poprosił Bonda o zdjęcie koszuli (Bond odpowiedział odruchowym zalotnym spojrzeniem, ponieważ osobą proszącą była kobieta, a trening Bonda, aby wszędzie szukać okazji był trochę zbyt intensywny), inny lekarz usiadł na noszach i ostrożnie pochylił się w kierunku Q. Bond zauważył to i zesztywniał, podwinąwszy koszulę wokół ramion, gdy dzieciak napiął się i pochylił się w jego stronę, drżącym ramieniem obejmując jego posiniaczone ciało.

— Czy mogę zobaczyć twoją stopę, synu? — zapytał uprzejmie mężczyzna i chociaż zachowywał się łagodnie, Bond wciąż czuł, że nieruchomieje, a jego spojrzenie stało się twarde i zapowiadało niebezpieczeństwo.

Wszyscy inni również to zauważyli, ponieważ przerwali to, co robili. Bond wciąż był bardzo daleko od bycia brutalnym, ale ostrożnie wszedł w ten stan umysłu, który obiecywał niebezpieczeństwo jeśli chodziło o agenta 00.

— Q — było wszystkim, co Bond powiedział cichym i cierpliwym głosem.

Chłopiec odwrócił swoją potarganą głowę, aby obdarzyć go rozdartym i niespokojnym spojrzeniem. To, co zobaczył na twarzy Bonda lub usłyszał w jego głosie, uspokoiło go na tyle, że wyciągnął zakrwawioną stopę.

Od tamtego momentu wszystko było w porządku przez jakiś czas. Q krzywił się i wił, aż podano mu leki i jego stopy zdrętwiały, że nie mógł już czuć bólu. Potem prawie się odprężył, a Bond zaśmiał się, gdy chłopiec zmrużył oczy w zmęczeniu. Q spędził większość nocy i część poranka czując ból w zranionej stopie, więc to musiał być błogi stan, kiedy w końcu mógł uciec od tego uczucia. Lekarz był skuteczny i wykwalifikowany. W niedługim czasie prawdziwy bandaż został owinięty wokół łuku stopy dziecka.

Następnie, po niespokojnym spojrzeniu na Bonda (który ze stoickim spokojem radził sobie z kimś szturchającym go w żebra), lekarz zapytał, czy Q może zdjąć koszulę.

Q wyraźnie się spiął, a jego spojrzenie stało się prawie zdziczałe, jak wtedy, gdy Bond znalazł go przykutego kajdankami do stołu. Rana wokół jego kostki również została odkażona i ponownie zabandażowana, ale nawet Bond nie wiedział, jak wiele ran skrywało ubranie Q.

Widząc w tej chwili możliwość prawdziwego załamania się, lekarz rozsądnie się wycofał.

— Co powiesz na to, że kiedy wrócimy do MI6, medycy spojrzą na ciebie?

Tym razem kojący ton nie zadziałał, ponieważ Q po prostu patrzył z wyraźną nieufnością i gotowością do działania. Obserwował teraz wszystko, jakby coś miało go potencjalnie zranić, i najwyraźniej dzień/noc go doganiał.

Bardzo, bardzo ostrożnie Bond uniósł muskularne ramię, ustawiając je tak, aby podczas opuszczania Q znalazł się ostrożnie w jego kręgu. Q podskoczył jak dziki zająć, obracając się na siedzeniu, ale jedynie, co napotkał, to spokojny, niewzruszony wyraz twarzy Bonda, a wtedy ramię mężczyzny obejmowało go. Bond doszedł do wniosku, że musiał być przynajmniej trochę lepszy w radzeniu sobie z dziećmi, ponieważ nie nastąpiły krzyki, ani płacz, ani walka, chociaż druga opcja była zdecydowanie na liście, gdy napięcie opuściło ciało Q. Chłopiec już otwierał usta, prawdopodobnie próbując się wytłumaczyć, ale Bond mu przerwał.

— Rzepki — to wszystko, co powiedział.

To była rozmowa, którą Q zapamiętał i podczas gdy lekarze wyglądali na zakłopotanych, Q przypomniał sobie groźbę Bonda skierowaną do każdego, kto mógłby pomyśleć o skrzywdzeniu Q. Przypomnienie spowodowało również, że Q spojrzał na niego groźnie i popchnął go, na co Bond uśmiechnął się i przyjął to z jękiem. Rzucił oszołomionemu lekarzowi zrelaksowane spojrzenie i zapytał:

— Masz wodę? Nasza dwójka mogłaby być w lepszym stanie, gdybyśmy nie byli tak spragnieni.

OoO

Lekarze właściwie mieli zarówno wodę, jak i jedzenie - nic nadzwyczajnego, ale wystarczająco dużo, aby trochę ożywić siedmiolatka. Q znacznie lepiej panował nad sobą, kiedy furgonetka medyczna wjechała na podziemny parking MI6, a Bond miał na sobie koszulę i tyle środków przeciwbólowych w organizmie, by poczuć wdzięczność. Brakowało tylko butów dla Q.

I może jakiegoś zapewnienia, że wszystko dobrze się skończy dla chłopca.

Bondowi nadal nie podobała się myśl o byciu gdziekolwiek z dala od Q, choćby dlatego, że czuł się za niego odpowiedzialny i zdecydowanie zauważył sposób, w jaki Q mu zaufał. Wszyscy inni w MI6 byliby obcy i nawet jeśli komunikator Bonda był jedyną metodą kontaktu, Q nie wydawał się zbytnio zainteresowany tymi, których podsłuchał lub z którymi rozmawiał. Pozostawienie Q w czyichś zdolnych rękach było podejrzanie podobne do wrzucenia go na środek pokoju pełnego przerażających nieznajomych bez choćby jednego słowa. 007 po prostu nie mógł wymyślić żadnego powodu, dla którego miałby zostać z dzieckiem, który miałby logiczny sens dla M, Tannera lub starego kwatermistrza.

Na szczęście Q zdawał się nie zauważać niepokoju Bonda i bardzo się odprężył po tym, jak w końcu miał szansę napełnić swój żołądek kanapką. Chłopiec właściwie drzemał przy jego boku, kiedy w końcu się zatrzymali, a jego oczy otworzyły się ponownie bez strachu, gdy drzwi otworzyły się. Jedynie podniósł wzrok, upewnił się, że Bond wciąż tam był, a potem znowu się rozejrzał.

Bond był jego bezpieczną przystanią, źródłem bezpieczeństwa, i Bond właśnie w tym momencie zdecydował, że potrzeba byłoby czegoś znacznie więcej niż tylko rozkazów, aby skłonić go od odejścia od Q.

Głowa przypuszczalnego kierowcy pojawiła się w polu widzenia przez otwarte drzwi.

— M chce….

— Cholera, mogę mówić za siebie, Stevens — rozległ się głos M, a potem pojawiła się sama kobieta, co sprawiło, że Bond uniósł brwi.

Zwykle nie był przyjmowany tak szybko - zazwyczaj dopiero po oddaniu raportu, kiedy M była sfrustrowana jego niejasnością i został wezwany do jej biura. Najwyraźniej Q stał się kimś w rodzaju celebryty, ponieważ Tanner, stary kwatermistrz i Eve również się pojawili, a także mężczyzna wyglądający na urzędnika, który jak domyślił się Bond, był Mallory’m. Tanner wyglądał na zaciekawionego, stary kwatermistrz był urażony (z powodu tego dzieciaka był teraz określany jako “stary”, ilekroć pojawiał się jego tytuł, tylko po to, aby odróżnić jednego Q od drugiego), a Eve wyglądała tak, jakby chciała przytulić małego Q, aż biedak nie będzie mógł oddychać. Bond przyznał kobiecie dwa punkty za życzliwość, ale pomyślał, że będzie musiał je odebrać, kiedy Q dostanie ataku paniki z powodu jej uczuć. Bycie przytulanym przez obcą kobietę po prostu nie brzmiało jak coś, co chłopiec natychmiast zaakceptowałby. Czasami Eve była po prostu trochę zbyt macierzyńska i groziło jej kopnięcie w goleń, jeśli będzie zbyt intensywna z małym Q, zanim ten zaakceptuje, że była bezpieczna.

W tej chwili nie wyglądało na to, żeby w najbliższym czasie mógł zaakceptować kogokolwiek jako bezpiecznego.

Bystrym spojrzeniem M obserwowała, jak na twarzy chłopca pojawiają się różne emocje - prawdopodobnie doszła do tego samego wniosku. Prawdopodobnie doszła do innych wniosków, gdy Bond wstał z rękami w kieszeniach, aby wyglądać skromnie, stanąwszy między MI6 a chłopcem.

— M, miło się widzieć — powiedział swoim najbardziej charyzmatycznym głosem.

Bond nie zawiódł się nawet przez chwilę. M wpatrywała się w niego ostro przez chwilę, po czym zdecydowała, że będzie dyplomatyczna.

— Mi również miło cię wiedzieć 007, odkąd osiągnąłeś cele swojej misji, choć raz nie rozpoczynając międzynarodowego incydentu. Byłabym jednak zdziwiona, gdyby udało ci się to zrobić będąc na wyspie.

— Zawsze można mieć nadzieję.

— Cóż prawdziwym powodem, dla którego się tu spotykamy jest to, że chciałam osobiście zobaczyć, kim jest ten nowy Q — ciągnęła ze swoją zwykłą prostotą, a jej ton stał się nieco rozkazujący. — Przedstaw go, Bond. Nie przyszłam tutaj dla ciebie.

— Czy kiedykolwiek to zrobiłaś? — zapytał Bond trochę bezpiecznie i z udawanym niedowierzaniem, nawet gdy poddał się i sięgnął za siebie, aby delikatnie znaleźć ramię Q.

Raz to zrobiłam. Kiedy byłeś na wpół martwy, ale miałeś cenne informacje, więc wątpię, czy pamiętasz naszą rozmowę — brzmiała poważna odpowiedź, a potem Bond wysiadł z furgonetki i odwrócił się, by pomóc Q, który nie był w stanie zeskoczyć chyba, że chciał to zrobić na jednej nodze.

Oczy Q było szeroko otwarte i natychmiast skierował zmartwione spojrzenie w twarz Bonda, jakby stanowił on jego linię ratunkową. Bond chciał go uspokoić, ale zamiast tego milczał i wsunął ręce pod ramiona dzieciak i wyciągnął go z furgonetki. Postawił go i natychmiast znalazł się z guzem w postaci dzieciaka przyklejonym do jego biodra. Zarówno Tanner, jak i Eve zaśmiali się lekko (Tanner uprzejmie zakrył usta dłonią, pobłogosław mężczyznę, Eve śmiałą się głośno z radosnym spojrzeniem - “Opiekunka” mówiła bezgłośnie), ale ku jego zaskoczeniu Bond czuł się opiekuńczy zamiast zawstydzony. To uczucie obrony rosło z minuty na minutę.

— M — powiedział powoli i niskim tonem. — To jest Q. Q — wskazał na staruszkę — to szef MI6.

Podczas gdy spojrzenie chłopca wędrowało od twarzy do twarzy, nic nie odpowiedział. Trzymał dwa palce zaczepione o szlufkę spodni Bonda i prawie stał na boku jego buta - ale znów miał ten wściekły wyraz twarzy. Ten, który mówił, że będzie walczył, jeśli ktoś inny wykona pierwszy ruch. Tylko Bond wydawał się być wolny od jego nieufności, którą Q czuł do wszystkich innych.

A potem Q przemówił, a jego głos był stary jak na jego wiek, ponieważ był zbyt świadomy.

— Chcesz mnie zabrać?

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyWto 26 Mar 2024, 08:49

Rozdział 8: Gorycz imion

W końcu rozmowa została zawieszona, aż wszyscy dotrą do działu medycznego. Bond był prawie pewien, że o zmianie miejsca zadecydowała po części jego groźba, która pojawiła się na jego twarzy wkrótce po tym, jak przemówił Q. Teraz agent emanował zupełnie nowym poziomem zagrożenia. Q był nieświadomy tego, że agent 00 stawał się coraz bardziej wściekły za nim, częściowo dlatego, że nie patrzył, a częściowo dlatego, że dzieciak już dawno skojarzył dłoń mężczyzny na swoim ramieniu z pocieszeniem. W rzeczywistości Bond zastanawiał się, jak bardzo zaborczo i opiekuńczo wyglądał, gdy zrobił cichy mały krok do przodu, by opuścić rękę na miejsce między chudym ramieniem a szyją Q. Chłopiec po prostu trzymał spojrzenie swoich dużych oczu ukrytych za okularami na agentach MI6 stojących przed nimi, dopóki Eve - która potrafiła rozpoznać sytuację jako niebezpieczną, jeśli nic więcej - nie zasugerowała, żeby przed podjęciem jakichkolwiek decyzji skierowali małego Q do skrzydła medycznego. M jedynie obserwowała Bonda (inteligentna kobieta) i zgodziła się, nie spuszczając z niego wzroku. Nie okazując skruchy za niesubordynowany obraz, jaki przedstawiał, Bond odwzajemnił jej spojrzenie, po czym nakłonił Q, by odwrócił się i poszedł za nim.

Wreszcie zauważyli utykanie chłopca, gdy wyszedł za Bonda, ale zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, 007 odezwał się:

— Pozwól mi go nieść, M.

Po tak długim kierowaniu MI6 kobieta bardzo dobrze radziła sobie z ukrywaniem tego, co myślała, ale wciąż było widać, jak bardzo się nad tym zastanawiała.

— Oczywiście, 007 — powiedziała serdecznie, po czym przyspieszyła kroku, by iść na czele ich grupy.

Bond natychmiast się odwrócił i wyciągnął ręce, i tym razem Q nie wił się, nie cofnął ani nie protestował, a zamiast tego pozwolił, by silne, zrogowaciałe ręce agenta chwyciły go pod pachami i uniosły bez wysiłku na klatkę piersiową Bonda. Było jasne, że chłopiec był spięty i ostrożny, sądząc po sposobie, w jaki nigdy nie patrzył na Bonda, zamiast tego jego rozczochrana głowa obracała się, gdy nieustannie obserwował innych ludzi.

— Nie zrobią ci krzywdy — powiedział Bond, na tyle głośno, by Q go usłyszał.

Głowa chłopca w końcu odwróciła się w jego stronę, a jego spojrzenie mówiło, jak bardzo nie chciał w to bezwarunkowo uwierzyć. Bond po prostu rozciągnął usta w słabym, pozbawionym humoru uśmieszku, równie krzywym, jak spojrzenie jego niebieskich oczu było szczere i zimne.

— Naprawdę sądzisz, że którykolwiek z nich może wyrwać cię z moich rąk?

Prawdziwa złośliwość w tym komentarzu sprawiła, że wszyscy inni w ich grupie wzdrygnęliby się, być może nawet sama M, gdyby to usłyszała, ale oczy Q zamiast tego zostały przepełnione nadzieją. Jego małe, chude dłonie bezwiednie zacisnęły się na kołnierzu Bonda, gdy usadowił się nieco wygodniej w ramionach 007. Bond usłyszał i poczuł westchnienie chłopca przy swoim uchu, gdy Q przyjął jego obietnicę dalszego bezpieczeństwa.

Q nie opuściłby jego ramion bez jego zgody.

OoO

Droga do oddziału medycznego była napięta i niezręczna, ale przynajmniej przebiegła spokojnie. Tanner, M i Mallory szli przodem, pozwalając Bondowi subtelnie obserwować nowego mężczyznę, podczas gdy stary Q sapał i trzymał się z tyłu. Mallory szedł kontrolowanym, ostrożnym krokiem, kogoś nieświadomie świadomego siebie i tego, gdzie stawiał stopy, co było oznaką niebezpiecznego człowieka. Bond będzie o tym pamiętał. Eve próbowała się zbliżyć - tak jak Bond tego się obawiał. Widziała Q jako uroczego i nieuszkodzonego, co było chwalebną, ale błędną oceną. Ignorując Bonda, jakby był jedynie meblem, na którym leżał chłopiec, podeszła, uśmiechając się i wyciągając rękę, by pogłaskać chłopca po głowie. Mały Q natychmiast naprężył się i odsunął. Bond poczuł jak wstrzymał oddech, a całe jego ciało spięło się. W odpowiedzi ręce Bonda zacisnęły się.

— Panno Moneypenny, czy mogłaby pani uprzejmie odsunąć się? — zapytał groźnie, co całkiem dobrze można było uznać za uprzejmą prośbę.

Jego ton był właściwie dość lekki, ale było oczywiście, że jego ton zmienił się wraz ze sposobem, w jaki się zachowywał - będąc przez pewien czas agentem terenowym, Eve rozpoznaje to jako zmiany mechanizmów obronnych Bonda ze zrelaksowanego do gotowego do działania.

Spoglądając na Q - zauważając poniewczasie sposób, w jaki jego oczy były szeroko otwarte, gdy patrzył na nią z ukosa, wyraźnie nieufny oraz to jak przytulał się do dużego ciała 007 - cofnęła rękę, wyglądając na zaskoczoną i przepraszającą.

— Przepraszam — powiedziała, wyraźnie chcąc powiedzieć coś więcej, ale nie wiedząc, co mogłoby pomóc.

Przynajmniej miała dość rozsądku, by opuścić rękę i dała Bondowi więcej miejsca, kiedy szli.

Chroniąc teraz Q przed własną uroczością, Bond był przygotowany na przyjęcie, jakie dzieciak otrzyma w skrzydle medycznym, którego pracownicy byli przyzwyczajeni głównie do gburowatych agentów. Dlatego prawie natychmiast, gdy Bond wszedł z Q - wybierając jedno z wielu łóżek w dużym, przeważnie pustym pokoju - powiedział lekarzowi, aby nie było żadnych wątpliwości:

— Nie lubi być dotykany.

Q podskoczył trochę w jego ramionach, odwracając się, by na niego spojrzeć, ale nie sprzeciwił się w żaden sposób.

Lekarka - sympatycznie wyglądająca kobieta, która roztaczała wokół siebie matczyną aurę - zamrugała dwa razy ze zdziwienia, spojrzała to na posiniaczonego chłopca, to na zabójcę o kamiennej twarzy i zaakceptowała tę uwagę. Właściwie to przyjrzała się sińcom chłopca i odciskom dłoni wokół jego ramion, a jej spojrzenie złagodniało wyrażając współczucie.

— Będę musiała go trochę dotknąć, aby upewnić się, że nic mu nie jest. Czy to w porządku, kochanie?

— Czy będzie? — mruknął Bond, unosząc Q nieco wyżej, żeby móc spojrzeć na niego bezpośrednio.

W rzeczywistości ten ruch był przeznaczony dla młodszych dzieci, a Q spojrzał na niego gniewnie za to, że był tak traktowany. Bond tylko uśmiechnął się bez skruchy i został nagrodzony trzepnięciem w kark przez małego Q. Bond wzdrygnął się na nieoczekiwaną reakcję, ale przynajmniej dzieciak odpowiedział.

— W porządku. Rozumiem.

Dopiero wtedy Bond zgodził się i posadził Q na krawędzi stołu egzaminacyjnego, dając jasno do zrozumienia, że robi rzeczy, które sam chce wykonać, a nie ktoś inny - może z wyjątkiem małego Q.

— Wiesz, że nadal musisz złożyć raport — przypomniała mu M, a Bond musiał oprzeć się pokusie, by spojrzeć na nią spode łba, ponieważ zwykle było to nie rozsądne działanie.

Chciał być kłopotliwy i powiedzieć, że zrobi to później, ale MI6 było już świadome, że jeśli 007 nie zostanie złapany niemal natychmiast po misji, aby złożył raport, to przekonanie go do tego będzie coraz trudniejsze z każdą mijającą minutę. Zdając sobie sprawę, że sam sobie wykopał ten grób i teraz będzie musiał sobie z tym poradzić, 007 westchnął i spróbował wymyślić kolejny argument, dlaczego musiał tutaj zostać, w tej szpitalnej sali, z tym chłopcem, który nierozerwalnie umieścił się w jego sercu.

Na szczęście M widziała zbliżającą się walkę i była na tyle sprytna, by jej uniknąć.

— Możesz zostać w pobliżu, 007 — zapewniła go. — Nie chcę, żebyś ujawniał szczegóły misji wszystkim, ale jestem pewna, że możesz stać w zasięgu wzroku, nie znajdując się w zasięgu słuchu.

Logika była tak prosto, że Bond poczuł się przez chwilę lekko zażenowany, a jego riposty zamarły mu na ustach. Spojrzał na Q, który wydawał się, co zrozumiałe, niespokojny, ale nadal nie panikował.

— Mogę usiąść z Q, jeśli chcesz — pisnęła Eve.

Bond przewrócił oczami, prawie czując, że łatwiej byłoby nauczenie palacza rzucenia papierosów, niż przekonanie jej, by przestała być taka przyjazna. Q wyglądał na praktycznie gotowego do ucieczki po drugiej stronie stołu egzaminacyjnego na wypadek, gdyby Eve zrobiła kolejny krok do przodu, żeby go przytulić. Jego oczy były ogromne za okularami i chociaż Eve była miła, wciąż była obca. Wyglądało też na to, że M się na to zgodzi, więc Bond podjął nagłą decyzję.

— Mallory — powiedział nagle i władczo. Wszyscy odwrócili głowy, nie tylko Mallory. Zdziwienie przemknęło przez twarz starszego mężczyzny, choć szybko zmieniło się w ostrożność. Mądry człowiek. Bond uśmiechnął się lodowatym i całkowicie fałszywym uśmiechem, opierając biodro o stół obok Q, zapewniając mu ochronną obecność. — Myślę, że będzie w porządku, jeśli to Mallory usiądzie z Q.

Ponieważ sama nie była głupia, brwi M uniosły się, gdy zapytała teraz z wyraźną podejrzliwością:

— Dlaczego Mallory, 007? Wybacz, ale nawet nie znasz Mallory’ego.

— Nie może być potworem, jeśli jesteś z nim tak zaprzyjaźniona — wydedukował Bond, obracając lekko muskularnym ramieniem. — A przynajmniej nie jakimkolwiek potworem, który skrzywdziłby dziecko bez rozkazów. Poza tym, jeśli skrzywdzi Q… — głos 007 obniżył się o oktawę, a zaciśnięte usta przypominały brzytwę, ostra groźba wydobyła się z niego w wyćwiczonej łagodności —... wtedy mogę go zabić bez poczucia winy z tego powodu.

— Bond! — M powiedziała z naganną, podczas gdy wszyscy inni sapnęli.

Zabawne było to, że Q powiedział dokładnie to samo w tym samym czasie, sprawiając, że starsza kobieta i mały chłopiec odwrócili się, by spojrzeć na siebie z lekko urażonym zaskoczeniem.

Ignorując ich obu, Bond dodał, badając reakcję na twarzy Mallory’ego:

— Prawdopodobnie czułbym się okropnie smutny, gdybym musiał zabić Tannera, a ty byłabyś zdenerwowana, gdybym zabił Eve. — Rzucił rozważające spojrzenie na starego Q, po czym go odprawił, myśląc o tym, jak mało Kwatermistrzowi wydawało się zależeć na chłopcu, który miał tak samo na imię. — Wyobrażam sobie, że może czułbym się trochę źle, gdybym zabił Kwatermistrza.

Podczas gdy wszyscy byli urażeni i próbowali powiedzieć Bondowi, jaki był niegrzeczny i niesubordynowany, 007 tylko obserwował Mallory’ego, nową twarz w tłumie i nieprzewidywalny czynnik - mężczyzna reagował lepiej, niż Bond podejrzewał. To, co powiedział Bond, było naprawdę wyzwaniem, typową groźbą macho między dwoma mężczyznami, którzy jeszcze nie znali swoich zdolności. Właściwie Mallory radził sobie z tym całkiem dobrze: początkowo wzdrygnął się, a jego oczy otworzyły się szeroko na groźbę, ale szybko wyostrzył swoje rysy, tak że przemknęło w nich tylko coś w rodzaju silnej irytacji. Tylko układ jego ciała - ramiona wyprostowane, obie stopy równomiernie rozłożone, kolana luźne - zdradzały, że tak naprawdę bał się, że 007 może go zaatakować. W tej chwili nikt w pokoju nie miał broni, ale można było przypuszczać, że Bond był najbardziej śmiercionośnym członkiem ekipy. Wszyscy lekarze i pielęgniarki patrzyły z bezpiecznej odległości, z wyjątkiem matczynej postaci, która przyszła zaopiekować się Q, która w niedalekiej odległości przygotowywała stetoskop i przewracała oczami. Agenci 00 i ich dramaty.

Zanim M zdążyła go jeszcze bardziej zbesztać (nie żeby faktycznie tego słuchał), Bond zwrócił swoją uwagę z powrotem na nią, aby rozwinąć żartobliwie:

— Jeśli Mallory jest dobrym człowiekiem i jeśli się nie boi, nie widzę problemu.

— Masz rację — wtrącił niespodziewanie Mallory, by w końcu się bronić. Zerknął na Bonda, ale jego oczy zdradzały inteligencję. “Widzę twoje wyzwanie” - mówiły - “i zamierzał mu sprostać”. — Mam własnego chłopca, więc sądzę, że poradzę sobie z tym. — Zaskoczył wszystkich, przyznając się do rodzicielstwa.

Ostatecznie Bond nie zamierzał ruszyć się ani o milimetr, dopóki Q mu na to nie pozwoli, więc posłał Mallory’ego lekki, rozbawiony uśmiech (który skrywał odrobinę szacunku, prawdę mówiąc facet miał odwagę), a potem spojrzał w dół na Q. Chłopiec obserwował Mallory’ego, co nie było zaskoczeniem. Wydając się spodziewać pytania, jakie miał do niego Bond, Q wyciągnął rękę, delikatnie chwytając jeden z długich, pokrytych bliznami palców Bonda.

— W porządku — powiedział spokojnym głosem. — To… chyba w porządku. — Q nie chciał na niego spojrzeć. Trząsł się, a Bond wiedział, że po prostu starał się być silny, gdy powiedział głosem, któremu starał się nadać twarde brzmienie, co mu się nie udało: — Będziesz w pobliżu?

Bond zwolnił uścisk Q na swoim palcu wskazującym tylko po to, by owinąć całą dłoń wokół Q, ściskając tylko na tyle, by pokazać, że miał moc łamania kości, ale również kontrolę i życzliwość, by być delikatnym.

— Oczywiście.

Był dobry w czynieniu siebie niemożliwym do zapomnienia, a w tej chwili sprawiał, że jego obecność była niemożliwa do pominięcia.

— Dobrze. — Q ponownie skinął głową, jakby przekonując samego siebie. — Okej, w porządku.

Po chwili mniejsza ręka celowo wysunęła się do przodu. Lekarka już się zbliżała. Rzuciła okiem to na Bonda, to na chłopca. Uśmiechnęła się lekko, po czym odwróciła się, by porozmawiać z Q i wyjaśnić, że najpierw spojrzy na jego stopę. Odpowiedział całkiem rzeczowo, że podejrzewał, iż będę potrzebne szwy. Zaskoczona lekarka nie była pewna, jak zareagować na tę odważną samoocenę, więc Bond zostawił ich tak, idąc na przód, tak jak Mallory. Rozważał celowe uderzenie mężczyzny ramieniem, kiedy przechodził obok, ale wątpił, czy mógłby go wytrącić z równowagi, biorąc pod uwagę zrównoważony sposób chodzenia Mallory’ego i surowy, czujny wyraz jego twarzy.

Mallory wydawał się jednak mądrzejszy od większości i kiedy mijał Bonda, wymamrotał z słyszalną szczerością:

— Nie skrzywdzę go, Bond.

Oczy Bonda zmrużyły się lekko, a jego twarz była poważna, słysząc obietnicę i chociaż nie zareagował, nie był też zainteresowany powolnym zabijaniem mężczyzny. Może byłby w stanie tolerować Mallory’ego. Z nieco mniejszym niepokojem niż poprzednio Bond podążył za M do pustej części skrzydła medycznego kilka łóżek dalej. Kiedy zatrzymali się obok jednego, na tyle daleko, że mógł zdać raport bez dodatkowych zainteresowanych uszu pochylających się w ich stronę, by usłyszeć więcej, nadal oglądał się przez ramię, aby ocenić odległość między nim a małym Q i obliczenie ile czasu mu zajmie sprint z powrotem, jeśli byłoby to potrzebne. Jak dotąd Mallory robił dobre wrażenie, siedząc wystarczająco blisko, by zająć miejsce na tym samym stole do badań, ale nadal z dobrą miarą grzecznej przestrzeni między sobą a młodym geniuszem. Lekarka kucała przy skaleczonej stopie dziecka, ale Q wydawał się być autentycznie rozproszony tym, co Mallory mu mówił.

— Jesteś zadowolony? — rozległ się niecierpliwy, ale zrezygnowany głos M.

— Z czego?

— Mallory nie zamierza go przytłoczyć — wyjaśniła cierpko M, po czym prychnęła szyderczo, dodając: — Jeśli już coś, to Tanner jest kompletnym mięczakiem, a Eve jest oczarowana chłopcem, więc upewnią się, że nic mu się nie stanie.

— Stary Kwatermistrz wygląda, jakby był mniej w nim zakochany — zauważył Bond, chociaż uśmiechał się lekkim i zrelaksowanym uśmiechem, co dowodziło, że raczej drażnił się, niż groził, że zabije ludzi. — Czy chcesz wysłuchać mego raportu?

— Zajmijmy się tym, 007, zanim oboje się zestarzejemy.

OoO

Sprawy szły gładko przez jakiś czas. Eve i Tanner pozostali na miejscu, w niewielkiej odległości, podczas gdy Mallory pełnił funkcję opiekunki do dzieci i siedział obok chłopca w okularach, który przyciągnął do siebie Bonda. Stary Kwatermistrz miał na tyle łaski, że po prostu wyszedł, mówiąc coś o projekcie i wszyscy szczerze odetchnęli z ulgą, gdy wyszedł - posiadanie dwóch “Q” w tym samym pokoju rozpraszało uwagę, a jedynym sposobem na ich odróżnienie było oznaczanie ich jako “stary” i “młody”, przez co “stary” był jawnie urażony. Najwyraźniej był zwolennikiem pozostawienie Q na miejscu misji, aby zabrać go później i mały Q wiedział o tym, dlatego niechęć między nimi była wzajemna.

Q dobrze poradził sobie z założeniem szwów, zwłaszcza, że nie potrzebował ich wiele, a Mallory rozmawiał z nim podczas pierwszego zastrzyku z znieczuleniem, które uczyniło łuk jego stopy niewrażliwym na kolejne ukąszenia igły i nici. Mallory wybrał tematy, które zwykle lubili młodzi chłopcy, ale w krótkim czasie okazało się, że wszystko poza komputerami i rzeczami z przewodami nie interesowała Q. Będąc elastycznym człowiekiem, Mallory zmienił temat na budowy samochodów, przewodach i tak dalej.

Najwyraźniej jednak nie było tam zaufania, ponieważ ton chłopca pozostał szorstki, a jego wypowiedzi były krótkie, gdy obserwował wszystkich jednakowo zza okularów - a potem jego przedłużające się spojrzenie kierowały się w miejsce, gdzie 007 stał po drugiej stronie pokoju.

Lekarka właśnie zdejmowała z Q koszulę, odsłaniając mnóstwo siniaków, których widok sprawił, że Eve westchnęła, a Tanner wyglądał na smutnego i zszokowanego jednocześnie. To już przygotowało grunt pod to, że sprawy potoczą się źle, zanim jeszcze Mallory zapytał:
— Naprawdę ufasz Jamesowi Bondowi?

To było szczere pytanie, a Mallory naprawdę nie miał złych intencji. Q trzymał sztywno swoje ramię, gdy lekarka uniosła je, patrząc na pożółkłe siniaki wokół i pod nim z czymś, co przeobraziło się w przerażenie na jej twarzy.

— Utrzymał mnie przy życiu — powiedział chłopiec niespodziewanie miękkim, ale ostrym głosem. — Ufał mi. Wysłuchał.

Jego ton stawał się coraz bardziej gwałtowny, nawet jeśli głośność nigdy nie wzrosła, jakby bronił nieposkromionego agenta. Wyraźnie zdenerwowany dotykiem lekarki, Q szarpnął rękę, zmuszając Mallory’ego do złapania chudego nadgarstka, zanim niechcący uderzył go w jego klatkę piersiową.

Nie zdając sobie sprawy z tego, w jak niebezpieczny teren wkracza, kiedy ciekawość brała nad nim górę, Mallory zapytał:

— Czy w ogóle wie, że naprawdę nazywasz się Quinn Finch zamiast Q?

Nagle spojrzenie Q skierowało się na niego - dzikie, przestraszone i szalone. Chłopiec przeszedł od nieufnego, ale spokojnego, do dzikiej paniki w ciągu kilku sekund, słysząc jedynie cichy szept swojego prawdziwego imienia.

— Nie — wyszeptał, jakby chciał odpędzić koszmar. — Nie, nie… nienienie…! — Mallory odruchowo zacieśnił swój wcześniej delikatny uchwyt, gdy Q nagle próbował się wycofać. Chłopakowi udało się zejść ze stołu egzaminacyjnego, zaskakując zarówno lekarkę, jak i wszystkich innych. — Cofnij to! — mówił Q, będąc coraz głośniejszym, nawet gdy stawał się coraz mniej rozsądny i bardziej szalony. — Jestem Q… przestań! — Pociągnął mocniej, próbując uwolnić rękę, ale Mallory trzymał go teraz dość mocno, gdy stał, nie chcąc pozwolić mu uciec w skrzydle medycznym. Z każdą mijaną sekundą nieskończona panika Q rosła, chłopiec prawie płakał, gdy wściekle walczył, próbując uwolnić się od Mallory’ego, ale nie był w stanie zrobić nic w stosunku do niezmiennej siły starszego mężczyzny. — Pozwól mi odejść! — warknął Q. Bond zauważył sytuację, gdyby miał broń, zastrzeliłby Mallory’ego bez mrugnięcia oka. Eve ruszyła do działania, by go zatrzymać, ponieważ wyglądało na to, że 007 wciąż zamierza kogoś zabić. — Zostaw mnie w spokoju! — Było ostatnim werbalnym żądaniem chłopca, zanim w gwałtownym ruchu swojego małego, chudego jak gałązka ciała, rzucił się do przodu i zatopił zęby w dłoni Mallory’ego.

Mężczyzna krzyknął zawstydzająco głośno, a potem zaklął raz i to siarczyście, niszcząc pozory profesjonalnego spokoju, który mężnie zachowywał do tej pory. Odruchowo puścił Q i pomimo tego, że właśnie założono mu szwy na stopie, chłopiec od razu zaczął biec z zaskakującą szybkością. Uniknął pielęgniarki i Tannera, ale nie mógł przemknął obok Moneypenny - w ostatniej sekundzie odwróciła się w miejscu, w którym stała, będąc gotową do spowolnienia Bonda i owinęła swoje ramiona wokół Q, podnosząc go.

Bond przestał iść. Niektórzy ludzie pomyśleliby, że zatrzymał się powodu groźby, którą M właśnie warknęła za nim - ale tylko ludzie, którzy go nie znali. Każdy inny wiedziałby po ułożeniu jego ramion i lodowatym, skupionym spojrzeniu, że jeśli M nie wyciągnie zaraz pistoletu, to również jej nie posłucha. Wszyscy w pokoju zamarli, z wyjątkiem Q, który kopał i próbował uwolnić się z uścisku Eve trzymającej go w pasie. Wyglądał na tak kruchego i małego, bez koszuli zakrywającej jego niezdrowo bladą i posiniaczoną skórę, i nawet Eve wyglądała na potężną w porównaniu z nim.
A mina Bonda była tak przerażająca, że kobieta miała ochotę wpełznąć do jakieś dziury i ukryć się.

— Bond! — krzyknęła ponownie M.

Całkowicie ją zignorował.

— Eve — powiedział niskim, pewnym i szorstkim głosem, a wszyscy spięli się, przygotowując się do uratowania życia Moneypenny. Jednak zamiast atakować, Bond wykazał się powściągliwością i zażądał równym oraz bezkompromisowym tonem: — Puść go.

Od razu to zrobiła. Ponieważ ceniła swoje życie i nie sądziła, że jakakolwiek groźba ze strony M lub interwencja Tannera i Mallory’ego mogłaby uratować ją przed gniewem 007. Gdy tylko stopy Q dotknęły ziemi, rzucił się w stronę Bonda, natychmiast przylegając do lewej strony Bonda, pozostawiając wolną rękę mężczyzny, podczas gdy jego lewa natychmiast znalazła głowę chłopca.

Q płakał. Łzy bezgłośnie spływały mu po twarzy, już znajdując drogę na brodę, gdy ściskał koszulę Bonda, zaciskając palce jednej ręki na materiale znajdującym się na plecach agenta, a drugą na przodzie.

— Bond… Bond, proszę, nie słuchaj. Jestem Q… tylko Q — zaczął mamrotać desperacjo. Jego szloch stał się słyszalny, a napięcie zaczęło opuszczać pokój, gdy wszyscy to słyszeli. W ciszy rozpaczliwe słowa chłopca skierowane do agenta 007 były bolesne i wyraźne. — On zna moje imię… moje imię… ale nie słuchaj! Proszę, proszę, każ mu przestać! Nie chcę wracać…!

Dziecko całkowicie zalało się łzami. Uścisk Bonda zacieśnił się na karku Q, bez wahania przyciskając jego twarz do swojego boku, ukrywając jego łzy i pozwalając Q stłumić szloch w koszuli. Nagie ramiona dziecka trzęsły się, a siniaki na wystającym kręgosłupie i drżący zarys żeber był widoczny dla wszystkich.

— Czy jesteście teraz szczęśliwi?

Bond podniósł wzrok, by zapytać pozostałych w pomieszczeniu.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptySob 30 Mar 2024, 18:05

Rozdział 9: Druga burza

Bond i Q zostali przeniesieni do prywatnego pokoju w skrzydle medycznym. Mallory zajął miejsce Q na stole do badań, aby sprawdzono jego rękę, na której widniały teraz niewielkie ślady zębów i faktycznie krwawiła. Ręka Bonda instynktownie sięgnęła po nieobecną broń, ale tym razem miał dość rozsądku, aby słuchać rozkazów i pozwolić, by on i jego mały podopieczny zostali wprowadzenie do cichego pokoju z pustym łóżkiem i rozkładaną kanapą na wypadek długich wizyt. Agent natychmiast zajął kanapę, pociągając bez słowa za sobą chłopca, ponieważ Q wciąż płakał. Wyglądało na to, że wszystkie tamy pękły, a napięcie w końcu było zbyt duże, dlatego mały Q nie wił się ani nie walczył, gdy został wciągnięty na kolana 007 z ostrożnymi, ale natarczywymi ramionami, przyciągającymi go ciasno do muskularnej klatki piersiowej.

Tak jak ostatnio, z wszystkimi pytaniami skierowanymi do nich w skrzydle medycznym, Bond nie powiedział ani słowa. Brak pytań. Żadnego hałasu. Nadal promieniował kojącą obecnością, a powolne, ciągłe głaskanie włosów Q zakotwiczyło dzieciaka. Drugą ręką Bond trzymał okulary Q, które zdjął, zanim chłopiec zdążył je zabrudzić lub stłuc, kiedy gwałtownie wcisnął twarz w koszulę Bonda. Proste pytanie Bonda w połączeniu z bełkotliwym, pełnymi rozpaczy słowami Q zrobiły spore wrażenie i nikt - nawet M - nie wyglądał na złego na Bonda za to, że całkowicie wymknął się spod kontroli w imię dzieciaka. Prawdę mówiąc, dla mężczyzny, wszyscy obecni przyjęli wyraz przypominający poczucie winy, co trochę uspokoiło Bonda, ponieważ był dobry w odczytywaniu ludzi, a poczucie winy rzadko poprzedzało negatywne działania.

Między szlochami, które wciąż wstrząsały ciałem Q jakby znalazł się w szczękach jakiegoś psa, który go szarpał, dzieciak wciąż mamrotał z desperacją, która nie ustała, odkąd się zaczęła, a obecna krawędź histerii niepokoiła lekarkę. Zostawiła Bonda z dużą szklanką wody, informując go krótko, ale cicho, co w niej było i jak dokładnie ukoi nerwy Q. Bond nie dał tego jeszcze chłopcu, bo chociaż ufał szczerości w oczach i głosie lekarki, opiekuńczość w nim była silniejsza. Zobaczy, czy uda mu się najpierw uspokoić samego Q, zanim się podda i nakłoni cudowne dziecko do zażycia łagodnego środka uspokajającego.

— Proszę, nie słuchaj niczego, co mówią, Bond. — Q wciąż powtarzał, prosząc i błagając. Znów bał się Bonda, ale w zupełnie nowy sposób: bał się tego, w co uwierzy i co zrobi w reakcji na tę prawdę. Zaciskanie jego małych pięści na koszuli Bonda było rozpaczliwe. — Jestem Q. Q!

Tym razem głos chłopca wzniósł się do wrzasku przy piersi Bonda, a mężczyzna w końcu wydał z siebie stłumiony dźwięk. Odkładając okulary obok wody, na pobliskiej szafce, mocniej owinął ręce wokół drżącego ciała. Skóra Q była zimna w dotyku i zdobiły ją kropelki potu spowodowanego paniką, co skłoniło Bonda do rozejrzenia się. Z łatwością ocenił, że łóżko było wystarczająco blisko, by sięgnąć i ukraść z niego koc. Był to jeden z tych bezużytecznych koców, które zawsze można było znaleźć w nogach szpitalnych łóżek, zbyt mały do jakiegokolwiek celu. Na szczęście, ponieważ Q był wyjątkowo małym siedmiolatkiem, otulenie go miękkim materiałem działało całkiem dobrze. Na chwilę powstrzymało to tyradę Q, chociaż zesztywniał i ronił ciche łzy paniki, aż znów poczuł ramiona Bonda, teraz z warstwą materiału pomiędzy nimi, ale nadal bezpiecznie owinięte wokół niego.

— Proszę, proszę… nie pozwól, aby to imię odciągnęło mnie z powrotem. — Chłopiec nadal błagał cicho, jakby to było jego jedyne życzenie na świecie, które chciał, aby Bond spełnił.

— Ciii, Q. — Bond w końcu zaczął mówić teraz, gdy Q brzmiał na wyczerpanego, zatrzymując stały strumień maniakalnych słów. Puls chłopca wciąż był niezdrowo szybki: 007 mógł go wyczuć przez klatkę piersiową chłopca i koc. Tonem rozsądnym i spokojnym, jak zawsze podczas misji, mężczyzna zapytał: — Czy Mallory cię skrzywdził?

Q drgnął i zamilkł, jakby zastanawiał się na tym pytaniem.

— Nie… nie — powiedział zdezorientowany.

Po raz pierwszy od wygnania do ich prywatnego pokoju, Q uniósł głowę znad piersi Bonda, dając agentowi 00 wyraźne spojrzenie na jego małą, zalaną łzami twarz. Wtedy Q zdał sobie sprawę, że i tak nie mógł zobaczyć wyrazu twarzy Bonda bez okularów i ponownie odwrócił się niepewnie, chociaż oparł policzek o środek klatki piersiowej Bonda. Mężczyzna wciąż mógł spojrzeć na poplamioną, zapłakaną twarz z posiniaczonym okiem i potarganymi włosami.

— Dobrze. W takim razie nie ma problemu — powiedział Bond, jakby to był koniec i został nagrodzony tylko kolejnym drgnięciem zaskoczenia Q siedzącego na jego kolanach.

— Ale…? Ale on… — Głos Q zniżył się nagle do szeptu i westchnął, zanim przyznał ze smutkiem. — Ale on zna moje imię, Bond. Wie o nim. — Głośne pociągnięcie nosem i Q podniósł koc wyżej, aż mógł schować pod nim głowę, nie do końca tłumiąc swoje ostatnie zdanie. — I nie chcę, żebyś o tym wiedział, bo już mnie nie będziesz chciał mnie zatrzymać.

Bond warknął. Faktycznie warknął. Pomysł, który wyraził Q, uderzył w niego tak mocno, że było to widoczne na zewnątrz, pobudzając każdą reakcję gniewu, opiekuńczości i buntu, jaką miał w sobie 007. Pisk Q zaginął w dudniącym hałasie, gdy Bond nagle wyprostował się, robiąc to, ponieważ w ten sposób mógł mocniej trzymać Q - jeszcze bardziej sprawić, że nic go nie zabierze.

— Spójrz na nie, Q — zażądał 007.

Powoli, ostrożnie rozczochrana głowa obróciła się i uniosła, aż ukazały się oczy Q i tym razem Bond opuścił głowę na tyle blisko, że okulary nie były potrzebne, aby zobaczyć jego niewzruszony wyraz twarzy.

— Czy wiesz, co by się stało, gdyby Mallory naprawdę cię skrzywdził?

Mrugając z zaskoczeniem, gdy próbował i nie udało mu się zobaczyć, dokąd doprowadzi ta linia pytań, Q z wahaniem potrząsnął głową.

— Czy wiesz, co by się stało, gdyby Eve, ta piękna kobieta, nie pozwoliłaby ci odejść, kiedy o to poprosiłem?

Kolejne potrząśnięcie głową, tym razem mocniejsze. Q miał przeczucie, co 007 zrobiłby Mallory’emu, ponieważ jego groźba zamordowania mężczyzny nie byłą dokładnie tajemnicą.

Bond zadał właśnie trzecie pytanie:

— Czy wiesz, co by się stało, gdyby którykolwiek z nich, każdy z nich, nawet wszyscy, choćby próbowali cię zebrać ode mnie bez twojej zgody? — Tym razem Bond sam odpowiedział na swoje pytanie, jedną ręką łapiąc spiczasty, kruchy podbródek Q między kciukiem a palcem wskazującym, tak że chłopiec nie przegapił ani słowa ani wyrazu twarzy Bonda. — Uczyniłbym ich wszystkich nieszczęśliwymi… — Szczerze mówiąc, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, aby ich wtedy zabić lub okaleczyć, ale nie muszę wyjaśniać tego dokładnie Q. — A potem Q, sam bym cię stąd zabrał. Jestem bardzo dobry w znikaniu, a zasięg nawet MI6 nie jest nieskończony. Rozumiesz, co mówię?

— Ale oni wiedzą, kim naprawdę jestem…

— Jesteś Q, błyskotliwym, pyskatym, irytującym, odważnym dzieciakiem, którego wykradłem Westfordowi sprzed nosa. Nie znam żadnego dzieciaka, który im się wydaje, że znają. — Wyglądało na to, że słowa Bonda ukradły oddech Q, a oczy chłopca błyszczały, gdy szukał oznak kłamstwa na twarzy Bonda i niczego takiego nie znalazł. — Dla mnie jesteś Q tak długo, jak chcesz. Rozumiesz? — Kiedy Q nie odpowiedział, delikatnie potrząsnął podbródkiem chłopca, pochylając się teraz tak, że byli nos w nos, gdy powtórzył delikatnie polecenie: — Rozumiesz?

Zagryzając wargę, jakby to było zbyt wiele, aby mieć nadzieję, Q zaczął kiwać głową, a Bond ukrył westchnienie ulgi, która narastała w nim i próbowała się ujawnić. Zgięcie palca wskazującego nadal znajdował się pod brodą Q i mógł wyczuć puls chłopca, który w końcu zwolnił. Dobrze. Nie miał bladego pojęcia, jak radzić sobie z atakami paniki u dzieci. Na szczęście wyglądało na to, że Q już się uspokajał i to bez potrzeby ingerencji. Choć wiedział, że lekarka miała dobre intencje, Bond unikał pomysłu odurzenia dzieciaka.

— Jak tam twoja stopa? Biegałeś — mruknął, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiał zrzędliwy ton dezaprobaty, nawet gdy ponownie przycisnął dzieciaka do siebie, odchylając się do tyłu.

Odwrócony na bok lewym uchem słuchając bicia serca Bonda - prawdę mówiąc, również powoli opadającego z maksymalnej prędkości - Q pozwolił sobie rozpamiętywać promieniujące ciepło ramion zamkniętych na jego talii i sposób w jaki unosił się i opadał minimalnie na klatce 007 przy każdym oddechu mężczyzny.

— Nie boli.

— Dobrze, a…. — Nie był pewien, czy stąpał po cienkim lodzie, ponieważ wszyscy poza nim byli po drugiej stronie tych drzwi, łącznie z personelem medycznym, Bond czuł się zobowiązany do pełnego sprawdzenia stanu zdrowia Q. — Siniaki?

Q znieruchomiał, a Bond mógł zobaczyć, jak zawstydzony wyraz pojawił się na jego twarzy, chociaż odpowiedział z nieco bardziej zwykłą werwą:

— Mam je od wieków, Bond! Nie złapię sepsę tylko dlatego, że jakaś pani mnie złapała.

— Hm. — Bond wydał z siebie krótki, mruczący odgłos namysłu, wyciągając powoli rękę, by chwycić nie zabandażowaną kostkę Q i wyciągnąć na wierzch stopę. Dzieciak wbijał palce u nogi w Bonda, próbując znaleźć oparcie, które zapewniałoby mu stabilność. Bond po prostu trzymał lekko ramię na kolanach Q, a chłopiec usiadł, w końcu wyczuwając, że gniazdo mięśni i kości wokół niego było bezpieczne i nieprzeniknione. — Czyli nie muszę wywiesić panny Moneypenny za okno na siódmym piętrze za to, że pogorszyła, którąś z twoich ran? — zapytał beztrosko.

— Bond! — pisnął z przerażeniem Q, odwracając się i odkrywając, że agent 00 uśmiechał się, patrząc na niego z góry. Szczerze mówiąc, Q powinien już przyzwyczaić się do skłonności tego mężczyzny do gróźb. Przybierając najbardziej uroczą minę i mrużąc swoje krótkowzroczne oczy, aby coś zobaczyć, lub w groźnym wyrażeniu albo robiąc to i to, Q zirytował się: — Jak dogadujesz się ze swoimi kolegami, skoro wciąż im tak grozisz?!

— Kochają mnie za to.

— Myślę, że z chęcią wypchnęliby cię za to pod autobus.

— Ach, proszę cię. — Bond uśmiechnął się triumfalnie. — To miłość zrodzona z wzajemnych gróźb przemocy. I kropka.

Mały Q spiorunował go spojrzeniem, ale było jasne, że adrenalina opadła i zrobił się senny.

— Tylko małe dziecko mogłoby powiedzieć “i kropka”, jako adekwatne zakończenie argumentacji.

— Tylko dorośli mówią “adekwatny” i “argumentacja” — odpowiedział logicznie Bond, w końcu wygrywając w tej grze sprytu. — Chciałbym również dodać, że jesteś małym dzieckiem i nie słyszałem, żebyś mówił “i kropka”.

— Nie jestem małym dzieckiem — argumentował Q, ale jego głos był senny. Znów pozwolił opaść policzkiem na pierś Bonda, a jego małe dłonie zacisnęły się na kocu tuż pod jego brodą. Uparcie kontynuował jednak swój strumień paplania: — A wartości odstające nie powinny być brane pod uwagę przy znajdowaniu średniej.

To tylko rozśmieszyło Bonda, chociaż powstrzymał swoją wesołość kończąc na niskim, dudniącym chichocie, żeby zbytnio nie poruszyć Q. Wysiłek, by powstrzymać śmiech, sprawił prawie, że łzy napłynęły mu do oczu i musiał odchylić głowę do tyłu, żeby się uspokoić.

— W porządku. — W końcu odzyskał nad sobą kontrolę nad tyle, by potulnie się zgodzić. — Podaję się. Jesteś wartością odstającą, Q.

— Cholera racja — prychnął wyniośle dzieciak, a efekt został zrujnowany przez ogromne ziewnięcie, z którego byłby dumny wąż.

— Wartość odstająca z wulgarnym słownictwem. Uważaj albo przyniosę mydło.

— Nie możesz mnie pouczać. Groziłeś, że zabijesz Mallory’ego.

— Groźba, która wciąż jest przedmiotem debaty — odpowiedział Bond z łatwością, jak zawsze. Nieświadomie jedna z jego dłoni podniosła się, by pocierać plecy Q w górę i w dół, chociaż zatrzymał się, gdy przypomniał sobie bogactwo siniaków, które ujawniły się na tej bladej skórze. Głosem nagle ostrożnym i poważnym, Bond zapytał: — Czy ja cię ranię?

Przez chwilę jedyną odpowiedź Q było przytulenie się bliżej - Q, który był wcześniej ostrożny i czujny, a nie przytulaśny - jego powieki były już zbyt ciężkie, by je unieść.

— Nie — powiedział, a jego głos był miękki i wrażliwy. — Nie… nie sądzę, żebyś mnie kiedykolwiek skrzywdził. — Nastąpiła chwila milczenia i poczucie złamanego serca powróciła na chwilę. Q zamarł całkowicie i zapytał bardzo nieśmiało: — Mógłbyś?

Emocje, które Bondowi towarzyszyły bardzo rzadko, ścisnęły go za gardło, zmuszając go do odchrząknięcia, zanim odpowiedział chropowatym, ale szczerym głosem:

— Nigdy, Q.

Zaczął ponownie pocierać plecy Q, trzy delikatne pociągnięcia, zanim przeszedł do mopa, który był nazywany włosami - ponieważ niezależnie od tego, co powiedział Q, Bond nie chciał naruszyć jednego z tych siniaków nawet przez sekundę. Miał wielką nadzieję, że eksplozja zabiła Westforda i wszystkich jego ludzi, marząc nawet o tym, żeby mężczyzna mógł umrzeć raz za razem za każdy siniak, który tak okrutnie pozostawił na bladej, miękkiej skórze. Słyszał, jak oddech Q wyrównał się, dowód na to, że kojący dotyk dłoni Bonda i ostra szczerość w jego słowach wystarczyły, by usunąć z chłopca resztki strachu i niepewności - przynajmniej na razie.

Niedługo potem do pokoju weszła M. Była na tyle sprytna, że zrobiła trochę hałasu, szepcząc coś do ludzi tuż za drzwiami (prawdopodobnie do strażników - drzwi najprawdopodobniej też były zamknięte, jako środek ostrożności przed wyjściem agenta 007). Kiedy weszła do środka, Bond był czujny i ostrożny.

Spojrzenie Bonda przeskoczyło na dwóch mężczyzn stojących na zewnątrz po obu bokach drzwi, rejestrując fakt, że M zmierzyła się z nim sama.

— Jeśli myślisz o zebraniu mi Q, nie masz wystarczającej liczny agentów, aby to zrobić. — Bond poinformował szczerze M.

Zamykając za sobą drzwi, M tylko parsknęła w odpowiedzi.

— Żeby to zrobić, musiałbym wezwać połowę MI6, chyba że inny agent 00 wróciłby wcześniej z misji. — Tak jak Bond ocenić sytuację, tak jej bystre, wyrachowane oczy zauważyły nieprzytomny stan Q, jego przytuloną pozę na kolanach Bonda, podczas gdy agent obserwował ją ponad jego głową jak ptak drapieżny nad swoim pisklęciem. — Chociaż powiedziałam Eve, żeby zadzwoniła do 006, jeśli sprawisz więcej kłopotów. Jak zatem będzie? — zapytała go ze swoją zwykłą prostotą, unosząc jedną brew.

Bond powoli poruszył jednym ramieniem, wzruszając ramionami w sposób, aby nie obudzić Q, ale nadal pokazując moc, jaką zawierał w każdym swoim ruchu.

— Zależy. Czy ktoś jest zainteresowany próbą spowodowania większej traumy u dziecka? Bo naprawdę wolałbym nie wywoływać zamieszania. — Wskazał Q, nie odwracając wzroku od M. — Myślę, że by się obudził.

— Przestań sobie żartować, Bond.

— Nie żartuję.

Patrzyli na siebie przez chwilę, Q był kością niezgody między nimi, spokojnie drzemiąc. M była prawie pewna, że jedyną rzeczą, którą powstrzymywała Bonda przed poderwaniem się i zrobieniem czegoś pochopnego, była tak naprawdę obecność dzieciaka na jego kolanach. Kobieta w końcu westchnęła.

— Wybrałeś nieodpowiedni moment na przywiązanie. Wiesz, sprawdziliśmy jego przeszłość.

Świadomy tego, jak bardzo ten temat zaniepokoił małego Q, Bond spojrzał w dół, aby upewnić się, że chłopiec miał się dobrze i naprawdę spał. Dopiero wtedy podniósł głowę, pytając powoli i rozsądnie:

— Czego się dowiedziałaś?

Poczuł wewnętrzny grymas, jakby zdradzał zaufanie Q, ale była to emocja, do której przywykł jako agent terenowy, gdzie często trzeba było odłożyć na bok moralność na rzecz zebrania jak największej ilości informacji. Bycie poinformowanym to sposób, w jaki agent przeżył.

— Zwykłe informacje — odpowiedziała lekceważąco, jak zawsze prosto do rzeczy. — Nieczuła rodzina. Dwóje rodziców, brak rodzeństwa. Żadnych aktów znęcania się nad dziećmi, ale dowody na to, że coś musiało być nie tak, bo policja musiała trzykrotnie zwracać syna, gdy próbował uciec. Jest wymieniony jako osoba zaginiona w aktach pod imieniem “Quinn Finch”, chociaż wydaje się, że rodzice nie włożyli wiele wysiłku w jego odnalezienie. — M zamrugała. Była to jedyna oznaka jakiejkolwiek reakcji na następne słowa, które powiedziała: — Ich konto bankowe również otrzymało dość znaczną ilość gotówki, pochodzące od niektórych osób, które powiązaliśmy z Westford.

Q wzdrygnął się, a Bond zesztywniał, trzymając ręce na ramionach chłopca. W którymś momencie Q obudził się, ale nie wpadł w furię ani nie próbował sprawić, by M przestała mówić. Nie... patrząc w dół Bond zobaczył, że zamiast tego cicho i nieruchomo płakał. Dwie nowe ścieżki łez spowodowane stratą spłynęły mu po policzkach, gdy rezygnował z zachowania swoich sekretów. M również zauważyła, że chłopiec nie śpi i chociaż raz wyglądała na tak spiętą jak Bond, kiedy słuchała uważnie. Głos Q był miękki i zmęczony, zrezygnowany oraz smutny, gdy przyznał bez cienia walki:

— Nikogo nie obchodziło, że Quinn Finch żyje, chyba że stanął mu na drodze. Dopóki nie okazało się, że Quinn Finch był sprytny… — Oczy wciąż miał zamknięte, jakby mógł zablokować wszystko. Wspomnienia, własne słowa, reakcje na miny innych, nawet na silne ramiona Bonda wokół niego, Q kontynuował skrupulatnie, aby namalować to, co raporty ledwo uchwyciły. — Wtedy Quinn pomyślał, że jego rodzice będą zwracać na niego uwagę, ale tak nie było. Nie tak, jak powinni. Wiedzieli, co Quinn Finch…

— Quinn Finch to ty, Q — przypomniała mu łagodnie M, zaniepokojona sposobem, w jaki Q odsuwał się od swojego udziału w tej historii.

Q wzdrygnął się, gniew przemknął po jego delikatnej, posiniaczonej twarzy, gdy przycisnął ją do piersi Bonda, jakby odczuwał ból. Głos stwardniał z uporu, gdy po prostu wycofał się do swoich ostatnich słów, powtórzył je i beztrosko ruszył do przodu:

— Wiedzieli, co Quinn Finch potrafi, ale nadal nie wiedzieli samego Quinna Fincha. Wiedzieli chłopca, który mógł im coś załatwić, wzbogacić ich, więc kiedy zobaczyli sposób, by zyskać jeszcze więcej… — Jąkał się, krztusząc się łzami, gdy jego próby zachowania dystansu zawiodły, a ból prześlizgnął się przez szczeliny i dotknął go swoimi palącymi palcami. — Zrobili to. — Do tej pory jego palce były zaciśnięte na koszuli Bonda tak mocno, że zbielały, drgając, gdy Q próbował trzymać się w ryzach. Koc zsunął się z jego ramion, odsłaniając górną część siniaków w kształcie dłoni na jego małych bicepsach. — Ponieważ wymienili mnie jako osobę zaginioną, Westford powiedział, że mogą mnie odzyskać, jeśli kiedykolwiek ucieknę, ponieważ ktoś mnie znajdzie. — Q zacisnął powieki, próbując powstrzymać łzy, ale wciąż wymykały się spod jego ciemnych rzęs, spływając po jego nosie. Wszyscy wiedzieli, o czym myśli, tak wyraźnie, jakby to zostało wypisane krwią na ścianie: “Teraz mnie znaleziono”. — Nie odeślesz mnie z powrotem?

Nad głową Q, Bond patrzył wściekle na M, a kobieta wyglądała na skruszoną i zasmuconą, ponieważ to ona poruszyła to wszystko, gdy Q był w pokoju - choć początkowo spał. Skupił się jednak głównie na swoim małym podopiecznym. Ręka mężczyzny chwyciła kark Q, ściskając go, ponownie dając poszlaki swojej mocy, aby Q nie mógł go zignorować. Q wydał z siebie trochę syczący dźwięk, nie dlatego, że był zraniony, ale dlatego, że blokował wszystkich tak uparcie (i skutecznie), że teraz walczył z kontaktem fizycznym. Jednocześnie jednak, jak na ironię, musiał zwinąć się bliżej Bonda, jeśli chciał uniknąć silnego uścisku na swoim karku.

Niespokojnie M obserwowała ich, potajemnie napinając się, żeby coś zrobić, gdyby Bond za bardzo zwiększył nacisk. Instynktownie bała się o chłopca, ponieważ wiedziała, że te ręce złamały twardsze karki niż Q - aż nazbyt łatwo było sobie wyobrazić chorobliwy dźwięk łamanych kości, gdyby Bond wywarł nieco większy nacisk na właściwe punkty…

Ale jedną z rzeczy, nad którą Bond miał największą siłę była kontrola, a poza tym miał jeszcze większą obfitość opiekuńczości, która czyniła go łagodnym. Uścisk jego dłoni był po prostu niezaprzeczalnym sposobem powiedzenia: “Jestem tutaj. Nie możesz mnie ignorować i nie odejdę”. Był to ten sam stały, stanowczy nacisk, jaki matka wywierałaby na zesztywniałe mięśnie i węzły barków dziecka po długiej grze w baseball.

I powoli, jak sam napięty mięsień, Q przestał walczyć z kontaktem i poddał się w westchnieniem. Zwiotczał w plątaninie luźnych kończyn przy piersi Bonda, a duże oczy ponownie się otworzyły. Bond uprzejmie podniósł okulary Q i założył je na nos chłopca, gdy Q na niego patrzył.

— Już ci mówiłem — Bond skorzystał z okazji, by mu powiedzieć stanowczo, patrząc czasem na Q, czasem na M, pocieszającą obietnicą dla tego pierwszego o z ostrzeżeniem dla drugiego. — NIE. OPUSZCZĘ. CIĘ. Na ile cholernych sposobów mogę to przeliterować?

To porywcze zachowanie zaowocowało naprawdę genialnym uśmiechem ze strony małego Q, gdy chłopiec w końcu puścił koszulę Bonda (te zmarszczki nigdy nie miały zniknąć) i usiadł. Potem przypomniał sobie, że M tam była i obrócił się w jej stronę tak bardzo, jak tylko mógł, siedząc na udach Bonda.

Kobieta nie musiała być geniuszem, by znać właściwą odpowiedź na zmartwione spojrzenie Q, nawet jeśli wzrok Bonda, który szedł razem z nim nie był naprawdę groźny.

— Nie mogłabym odesłać cię z powrotem do twojej tak zwanej rodziny — powiedziała sztywno, ale z twardą, mroczną ironią — biorąc pod uwagę, że widziałam solidny dowód na to, że sprzedali cię znanemu przestępcy. Ponieważ wspomniany przestępca jeszcze nie został odnaleziony żywy lub martwy… — Na moment w oczach Bonda pojawiło się zdziwienie, które później zniknęło za zwykłą ostrożnością, ukrywając jego reakcję, dopóki nie będzie mógł później zapytać o szczegóły tych nowych informacji. — Jesteś również świadkiem. Nie wspominając już o dość niebezpiecznych umiejętnościach obsługi komputera, jeśli to, co Bond powiedział o twoich wyczynach jest prawdą. — Możliwe, że uśmiech wykrzywił kącik jej ust. Odwróciła się, żeby odejść, żeby Q nie zauważył, że zaraz wybuchnie śmiechem z powodu jego oszołomionej miny. Chłopiec wydawał się dumny, kiedy nie płakał i prawdopodobnie nie doceniłby ludzi, którzy bawią się jego kosztem… nawet jeśli wyraz jego małej twarzy był naprawdę zabawny. — Bond uważaj się za opiekuna tego dziecka.

— Tak, proszę pani. — Bond uśmiechnął się.

— A i Q?

— Tak, proszę pani! — krzyknął chłopak, brzmiąc o wiele bardziej oficjalnie niż Bond, który od lat był czołowym agentem.

Z dużymi oczami za okularami i czupryną nieokiełznanych włosów, Q siedział prosto i czekał ze wstrzymanym oddechem na to, co powie mu kobieta.

Po prostu zatrzymała się z ręką na klamce, informując go tym samym tonem, jakim zwracała się do każdego innego pracownika, nawet jeśli jej słowa były znacznie mniej typowe:

— Spróbuj nikogo innego nie gryźć. Mallory ma trzy szwy.

Q miał na tyle przyzwoitości, by się zarumienić, a Bond miał czelność zaśmiać się, a M ukryła jedynie uśmiech i wymknęła się z pokoju.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyPią 05 Kwi 2024, 07:58

Rozdział 10: Spotkanie dwójki Q

Q zebrał się do kupy w mniej niż pięć minut, chociaż Bond trzymał ich obu w pokoju przez blisko dziesięć minut, wiedząc z własnego doświadczenia, że powiedzenie, że jest się w porządku, a fakt, że było się w porządku, to nie zawsze to samo. Zabawne, że sam nigdy nie słuchał rad na ten temat, ale teraz udzielał ich i stawał się coraz bardziej sfrustrowany, gdy Q się kłócił. Gdyby M widziała go teraz, śmiałaby się do łez z tego, jak karma wróciła do Bonda.

Potem wrócili do skrzydła medycznego, gdzie Q miał zostać sprawdzony do końca. Mały chłopiec bez koszuli wyszedł z takim spokojem, jakby miał na sobie garnitur, na co Bond uśmiechnął się. Siniaki na całym ciele nadal były niepokojące, podobnie jak zdecydowany brak dziecięcej tkanki tłuszczowej, która wciąż powinna być u chłopca w takim wieku. Teraz kiedy atmosfera się uspokoiło, Bond nie czuł swędzenia wskazującego palca lub furii zwiniętej nisko w jego wnętrznościach.

Podczas gdy Bond cofnął się, aby lekarka w końcu dokończyła swoje badania, zauważył, że spojrzenie Q - czujne jak wróbelka - przemknęło obok niego. Wzrok Bonda odruchowo podążyła za nim i skupiło się ze wszystkich ludzi na Mallory’m.

— Czy mogę cię prosić na chwilę, 007? — zapytał Mallory, uprzejmie, ale też dość zrelaksowanym tomem.

Mallory trzymał się w dobrej odległości zarówno od Q, jak i jego psa stróżującego agenta 00.

Wzruszając ramionami, widząc, że na ten moment Q nie miał problemu z lekarką, 007 podszedł płynnie do mężczyzny.

— Mallory — przywitał, uśmiechając się sympatycznie.

Bond potrafił sfałszować najlepsze uśmiechy. W rzeczywistości oceniał mężczyznę w milczeniu, próbując zobaczyć, co miał na myśli.

Na szczęście Mallory był zarówno bystry, jak i konkretny.

— Chciałem przeprosić za nieporozumienie z twoim Q — powiedział, unosząc rękę ze smutkiem, by pokazać zaczerwienioną skórę i szwy szkicując półkola po ugryzieniu dziecka. Bond wychwycił celowe użycie słowa “twój” i docenił je, ponieważ ocenił, że Mallory był wystarczająco bystry, by mieć na myśli to słowo. Subtelnie uznając związek Bonda z chudym, cudownym dzieckiem. W oczach Mallory’ego było również zrozumienie. — Nie kłamałem, kiedy powiedziałem, że mam własnego chłopca.

Ponieważ Bond znał Malllory’ego zaledwie jeden dzień (nie dość długo, by nauczyć się mu ufać) i ponieważ wszyscy agenci 00 byli niebezpieczni, Bond powiedział spokojnie i wciąż uśmiechając się:

— Gdyby to było coś więcej niż nieporozumienie, nie miałbyś już dłużej syna.

Spojrzenie Mallory’ego wyostrzyło się, a jego oczy zwęziły się. W ich głębi pojawił się wyraźny obronny błysk. Ach, więc mówił prawdę - była to odruchowa ojcowska reakcja.

Bond kontynuował ze spokojem swoją groźbę:

— Chcesz, żeby twój syn był bezpieczny? Chcę, żeby mój chłopiec był bezpieczny. Czy to rozumiesz?

— Mam nadzieję, że rozumiesz, jak mało mam tolerancji dla tego, że grozisz mojej rodzinie.

Bond wycofał się widząc, że osiągnął swój cel. M była ostatnim głosem w tych sprawach i zaakceptowała fakt, że Q i Bond byli nierozłączni, ale Bond wyczuł, że Mallory również posiadał władzę - kolejne możliwe niebezpieczeństwo. Do tej pory starszy mężczyzna musiał zdać sobie sprawę, jak śmiertelnie poważnie Bond traktował to, żeby nie zabrano od niego małego Q.

— Żadnych gróźb — zapewnił Bond Mallory’ego, świadomie zmieniając swoją postawę w mniej gotową do działania. Nawet powoli uniósł ręce z boku, dłońmi do przodu, otwartymi i pustymi. — Nie chcę grozić… chcę tylko chronić, to co moje. — Napotkał spojrzenie Mallory’ego, czekając, aż zobaczy w jego oczach błysk niechętnego zrozumienia. — Zupełnie jak ty.

Przez chwilę po prostu tak stali. Mallory zmarszczył brwi, westchnął i stanowczo powiedział:

— Jesteś prawdziwym utrapieniem, wiesz o tym, 007?

W końcu uroczy uśmiech Bonda rozkwitł w szeroki, postny uśmieszek.

— Tak mi powiedziano. Miło cię poznać, Mallory.

Zanim któryś z mężczyzn mógł zaakceptować drugiego lub bardziej walczyć, piskliwy głos zawołał zza Bonda:

— Panie Mallory!

Obaj odwrócili się, by zobaczyć Q. Lekarka najwyraźniej znalazła jakieś inne ubranie, podczas gdy Bond i Q przebywali w odosobnieniu w prywatnym pokoju, ponieważ Q miał teraz na sobie małe, workowate spodnie od dresu, które były o wiele lepsze od jego wytartych, brudnych spodni noszonych od nie wiadomo jak dawna. Stał (ciężar spoczywał głównie na jego zdrowej stopie, chociaż spodnie od dresu zebrały się na jego stopach i prawie je zakrywał), a lekarka najwyraźniej zrezygnowała z próby umieszczenie na niego koszulki, gdy obserwował Mallory’ego.

— Panie Mallory, czy mogę z panem porozmawiać?

Starszy mężczyzna znowu się zdenerwował, ale dobrze to ukrywał. Bond uśmiechnął się, widząc, że jego własna otoczka niebezpieczeństwa tak dobrze obejmowała Q, jak łuski smoka błyszczące na jego małym paladynie. Było jasne, że Mallory stąpał na niepewnym terenie, kiedy skinął głową i podszedł, nie spuszczając wzroku z Bonda przez cały czas.

— Słucham… Q? — zająknął się na imieniu, przypominając sobie w ostatniej sekundzie, jak źle poszło wszystko, gdy użył “Quinna Fincha”. Dyplomatycznie i przyjaźnie zapytał: — Jak się masz?

— Dobrze. Um… — Spojrzenie wielkich oczu spoczęło na Bondzie, ale James nie miał bladego pojęcia, o co w tym wszystkim chodziło, więc tylko uniósł brew i stał w pobliżu. Q spojrzał z powrotem na Mallory’ego, wziął głęboki oddech i powiedział z lekkim skrzywieniem: — Przepraszam, że cię ugryzłem.

Bond odetchnął głęboko, po czym roześmiał się głośno, radość wylewała się prosto z jego wnętrzności. Mallory i Bond spodziewali się czegoś poważnego i/lub złego, a Q po prostu skorzystał ze swojego prawa do poczucia winy. Zarówno Mallory, jak i Q posłali Bondowi spojrzenia, ale on tylko się śmiał, podczas gdy Mallory mruknął, żeby Q się tym nie martwił i że był zadowolony, że chłopiec z nimi zostanie.

OoO

Prawdę mówiąc, to był długi dzień. Q był zasadniczo dowodem, a cały czas spędzony z Westfordem uczynił go rzadkim zasobem wiedzy - co więcej, okazało się, że Q posiadał pamięć ejdetyczną. Nastąpiły długie przesłuchiwania, a pytający byli delikatni przy tym zarówno dlatego, że Q był najsłodszą i najmniejszą osobą, jaką kiedykolwiek przesłuchiwali, jak i dlatego, że Bond opierał się o pobliską ścianę jak przylegający do chłopca cień. Nie zagłębiali się zbytnio w osobiste interakcje Q z porywaczami, zamiast tego koncentrowali się na danych, do których Q miał dostęp, ale Bond wciąż wychwytywał fragmenty, których wcześniej nie znał, ale które podejrzewał. Q nie był potulnym jeńcem, ale Westford nie wstydził się używać pięści, by wymusić posłuszeństwo. Do tej pory najgorsze siniaki Q były ukryte pod za dużym zielonym T-shirtem. Q również opowiadał o sobie, jakby to nie dotyczyło go osobiście, co było rzadkością u kogoś w jego wieku i wszyscy uważali to za raczej niepokojące, z wyjątkiem Bonda, który to rozumiał.

W końcu Q był zbyt wyczerpany, by robić cokolwiek poza przysypianiem na swoim krześle, a Bond wystąpił naprzód, widząc bezradne, błagalne spojrzenia przesłuchujących. Bez słowa wsunął ramiona pod brzuch Q, gdzie chłopiec opadł na stół, z puszystą głową opartą na ramionach. Był więcej niż wystarczająco silny, by traktować Q jako kotka, Bond podniósł go prosto z krzesła i było jasne, jak zmęczony był Q, kiedy nie zrobił nic poza poruszaniem się lekko i mruknięciem, gdy Bond wyniósł go z pokoju. Stamtąd Bond ulokował ich w pomieszczeniu socjalnym oddziału Q. Nie powinien tam się włóczyć (większość ludzi prawdopodobnie nie sądziła, że wiedział, że taki pokój istnieje), ale doszedł do wniosku, że użytkownicy tego pokoju byli zdecydowanie bardziej łagodniejsi niż mężczyźni i kobiety, które prawdopodobnie wejdą do pokoju socjalnego agentów. Dlatego też Bond leżał na kanapie z nogami opartymi na plastikowym składanym krześle z Q u boku, którego okulary spoczywały wciąż na nosie i ciągle się zsuwały. Kiedy pracownicy działu Q wpadali do środka i widzieli agenta 00 leżącego w pokoju socjalnym, ich oczy robiły się naprawdę ogromne i uciekali. Reakcja była podobna do tej u osoby, która podniosłą stare pudło i znalazłszy pod nim zwiniętą żmiję, opuszczała pudło i szybko opuszczała dany obszar.

Oczywiście, kiedy wystarczająco dużo ludzi weszło i wycofało się ponownie bez postrzelenia, uroczy wygląd małego Q zaczął przezwyciężać strach przed niezapowiedzianym pojawieniem się agenta 00 w ich pokoju socjalnym. Zaczęli się więc skradać zgrupowani po dwie lub trzy osoby, wychylając się zza rogu, jakby chcieli uniknąć zauważenia, zerkając na dzieciaka schowanego pod muskularnym, rozluźnionym ramieniem Bonda. Bond pozwolił na szpiegowanie, choćby dlatego, że wiedział, że mógłby zająć się dowolnymi dwudziestoma nerdami gałęzi Q, jeśli zasugerowaliby, że zagrażają małemu Q. Zasadnicza ukrył siebie i Q w gnieździe myszy. Albo w małych kłaczków kurzu. Myszy miały zęby, podczas gdy oddział Q składał się wyłącznie z mózgów, zostawiając całą siłę mięśni agentom 00. Nigdy wcześniej Bond nie kochał ich za to tak bardzo.

Q obudził się po czterdziestopięciominutowej drzemce, mrugając i pociągając nosem, gdy z senną konsternacją zauważył zsuwające się okulary. Bond nie poruszył się, tylko uniósł brew i uśmiechnął się lekko do trzech głów nerdów działu Q ułożonych jeden na drugim, gdy wyglądali za drzwi. Q zauważył ciekawskie spojrzenie, gdy tylko poprawił okulary na nosie i zamarł na chwilę w instynktownej ostrożności, zanim poczuł biceps Bonda na swoim ramieniu. Zrozumiałe, że w tym momencie odprężył się, nawet jeśli nie wiedział, gdzie się znajdował.

— Cześć? — spróbował przywitać się, odchrząkując, gdy słowo rozbrzmiało szorstko z powodu jego niedawnego obudzenia.

Zaskoczeni, jakby nie zdawali sobie sprawy, że są widoczni, członkowie działu Q podskoczyli, spojrzeli na siebie, ale w końcu wpadki do pokoju.

To, co nastąpiło później, było właściwie dość interesującą rozmową. Na początku było niezręcznie, dopóki Q nie obudził się całkowicie, a Bond - pod wpływem kaprysu - wspomniał, co Q zrobił z komputerami Westforda. Nie żeby Bond naprawdę wiedział, co zrobił, ale doszedł do wniosku, że musiało to być mocno ciekawe. Q i nerdy zaczęli ożywioną dyskusję od tego tematu. Przez pół godziny rozmawiali o komputerach i elektronice, a Bond nie rozumiał z tego ani słowa. Wkrótce rozeszła się wieść, że agent 00 nie atakuje, a małe dziecko nie śpi i rozmawia, więc więcej nerdów z działu Q wkrótce zaczęło wypełniać pokój. Bond doceniał to, że trzymali się na dystans, chociaż nigdy nawet nie drgnął groźnie palcem. Wkrótce stało się jasne, że Q był ich nowym bogiem, ponieważ siedział oparty o biodro Bonda i dość profesjonalnie wykładał im subtelniejsze punkty kodowania. Zaintrygowany i rozbawiony Bond uśmiechał się i patrzył na to wszystko, jakby to był jego własny osobisty cyrk.

Impreza została przerwana, gdy przybył stary Q.

— Czyli tutaj się wszyscy podziali! — jego warczenie wyprzedziło go, nawet gdy już przepychał się do wypełnionego pokoju.

Wszyscy cofnęli się przed starcem, z wyjątkiem, co zaskakujące, jego małego odpowiednika. Mały Q zamiast tego usztywnił swoją postawę i usiadł wyprostowany, zapominając o swojej zwykłej ostrożności w stosunku do ludzi, by zamiast tego spojrzeć na starszego mężczyznę surowym, wyzywającym spojrzeniem. W jakiś sposób fakt, że Q miał włosy jak ciemnobrązowe ptasie gniazdo, okulary i mniej więcej był wielkości co naprawdę duży kot, nie miało znaczenia ani przez chwilę - dzieciak wyglądał, jakby zajmował miejsce na tronie, niezależnie gdziekolwiek siedział.

W tym momencie stało się jasne, że stary Q nie dbał o małego Q i spojrzenie ich dwójki spotkało się na chwilę w próbie zdominowania. Starszy mężczyzna patrzył groźne, podczas gdy wyraz twarzy dzieciak stał się ostrożny, ale dość zastraszająco zdystansowana. Ramiona Bonda były przerzucone przez oparcie kanapy, ale kiedy martwił się, że rywalizacja na spojrzenia przyprawi innych nerdów o zawał serca, poruszył dłonią na tyle, by przesunąć koniuszkiem palca w górę i w dół po sztywnym kręgosłupie dzieciaka. Q przerwał kontakt wzrokowy… z lekceważeniem. To było bezcenne.

— Tak, 007? — zapytał Q, tak profesjonalne, jak tylko można było sobie życzyć.

— M ma do ciebie jeszcze kilka pytań, a potem możemy iść coś zjeść — powiedział Bond zrelaksowanym tonem, celowo ignorując starego Q, tak samo jak robił to mały Q. Ech, stary mężczyzna się wściekał…

— Och, okej. To nie brzmi zabawnie, ale myślę, że to nieuniknione. — Q jednak dopiero się rozkręcał, a Bond umiejętnie ukrył uśmieszek, gdy Q westchnął ciężko, jakby refleksyjnie. — Nadal nie powiedziałem o wirusie, którym zainfekowałem cały system Westforda, kiedy ten nie zwracał uwagi.

Pracownicy działu Q rzeczywiście zaśmiali się i w tym momencie Bond wiedział, że Q będzie bezpieczny i kochany, jeśli kiedykolwiek trafi na ich oddział. Stary kwatermistrz zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby go wypędzić, ale był tylko jeden, a nerdów był cały legion.

A legionowi podobał się nowe bóstwo z jego maleńkim wzrostem i puszystymi włosami.

OoO

Bond i Q właściwie nie spotkali się ponownie osobiście z M. Po prostu wrócili do tej samej osoby przeprowadzającej przesłuchanie i rozmawiali jeszcze trochę, aż stało się jasne, że Q mówił technicznym żargonem tak zaawansowanym, że notatki trzeba będzie później przetłumaczyć w oddziale Q (nerdy będą tym zachwyceni). W końcu dostarczono wiadomość, że M zezwoliła im odejść, o ile Bond nie ucieknie i nie opuści kraju ze swoim nowym pomocnikiem. Bond z gładkim uśmiechem zapewnił wszystkich, że nie uważa tego za konieczne i że po prostu wróci do swojego mieszkania i zamelduje się jutro - i ten jeden raz, miał to na myśli.

OoO

Ktoś znalazł buty i skarpetki dla Q, a Bond mając nareszcie w pełni ubranego chłopca, zarekwirował samochód (pojazd Eve - to właśnie otrzymała za to, że miała kluczyki w widocznym miejscu i tak ładnie wyglądający samochód) i zaczął jechać do mieszkania, które dzielił z agentem 006. Ponieważ ta dwójka prawie zawsze była na misjach na całym świecie, dzielenie mieszkania miało sens - wtedy przynajmniej jeden z nich wpadał co kilka tygodni do tego miejsca i pilnował, żeby nie stanęło w płomieniach. Trzymano tam wszelkiego rodzaju artykuły spożywcze, wszystkie z jak najdłuższymi terminami przydatności do spożycia, a kanapa była z czarnego materiału zaprojektowanego specjalnie do łatwego czyszczenia z krwi (lub ukrywania krwi, której nie mogli wyczyścić). Szczerze mówiąc, łóżko prawie nigdy nie było używane, ponieważ ani 007 ani 006 nigdy nie zaszli tak daleko, kiedy wpadali do środka po misjach. Pewnego razu Bond rzeczywiście upadł na Aleca, nie zdając sobie sprawy, że choć raz byli w domu w tym samym czasie, a drugi agent już stracił przytomność na kanapie. Na szczęście obaj byli zbyt wycieńczeni po misji (006 prawdopodobnie też był w gipsie), by obudzić się na tyle, by zabić się nawzajem. Alec po prostu poddał się eksmisji i powlókł się, by rzucić się na łóżko.

Q wydawał się zamyślony, co było zrozumiałą reakcją na przyprowadzenie dziecka do nowego miejsca.

— Naprawdę idziemy do twojego domu? — zapytał, jakby nie do końca w to wierzyć.

— Tak — roześmiał się Bond. A myślałeś, że dokąd zmierzamy? Nie mieszkam w MI6. — Zmarszczył brwi, rozważając zasadność tego stwierdzenia. — Cóż, przez większość czasu nie.

Przez chwilę zapadła cisza, gdy Q machał nogami i szarpał pas bezpieczeństwa, obserwując przesuwające się budynki za oknem. W końcu Bond zasugerował:

— Idź spać, Q. Droga jest trochę długa.

W typowo dziecięcy sposób Q rzucił mu wojownicze, zadziorne spojrzenie, ale rzeczywiście - pięć minut później spał w samochodzie, wciśnięty między siedzenie a drzwi. Bond obdarzył go rzadkim, łagodnym spojrzeniem, po czym zwrócił z powrotem uwagę na drogę.

OoO

Dłoń Bonda ostrożnie potrząsnęła małym, sztywnym ramieniem.

— Q. Obudź się. Jesteśmy na miejscu.

— Jesce pieć misiut… — zabrzmiało bełkotliwe błaganie, gdy Q oparł się o drzwi, jakby nie miał kości.

Starając się nie śmiać cierpko, Bond wysiadł i okrążył samochód, zręcznie otwierając drzwi od strony Q i zgarniając dzieciaka, nie budząc go.

— W takim razie masz jeszcze pięć minut — wymamrotał, słysząc ciche chrapanie na swojej szyi.

Bond zaczynał odczuwać zmęczenie po misji i długim dniu. Jego posiniaczone mięśnie zwróciły jego uwagę z opóźnieniem, ale uporczywie, ale mógł jeszcze nieść dzieciaka. Wpisując kod bezpieczeństwa, trzymając Q jedną ręką pod nim, Bond wpuścił ich obu do środka, ignorując brzęczenie telefonu, gdy Eve zaczęła wściekle pisać do niego w sprawie zaginionego samochodu. Bond odpowie jej później. Poza tym, jeśli wiedziała, żeby pisać do niego w tej sprawie, to wiedziała, że go ma.

Ostrożnie układając Q na kanapie, Bond szybko obszedł mieszkanie, zanim uznał, że rzeczywiście było puste i bezpieczne. Dobrze. Stojąc na środku pokoju, leniwie zrzucając koc z oparcia kanapy na Q, Bond decydował, co teraz zrobić. Był obolały, tak jakby był ciągnięty za samochodem (coś, co dobrze znał z różnych nieszczęśliwych wypadków), a Q potrzebował snu bardziej niż czegokolwiek innego, ale potrzebował też więcej jedzenia niż małych kanapek, które dano mu w pokoju socjalnych działu Q. Decydując się zaspokoić wszystkie te potrzeby, Bond poszedł do kuchni i wyciągnął z zamrażalki bochenek chleba, wkładając zamrożone kawałki do tostera. To nie była dobra kolacja, ale zanim posmarował obie kromki odrobiną masłem orzechowym, Q i tak nadal spał. Umieścił talerz na tyle blisko, że Q nie mógłby go przegapić, gdyby się obudził, nawet gdyby mógł zignorować kuszący zapach tostowego chleba i lekko roztopionego masła orzechowego. Bond i tak planował wyjść spod prysznica, zanim Q się obudzi na wypadek, gdyby chłopiec miał alergię na orzeszki ziemne.

Nikt nie zamierzał włamać się do mieszkania należącego do dwóch agentów 00, więc Bond bez drugiego spojrzenia wycofał się pod prysznic.

OoO

Q obudził się pod kocem, który pachniał jak agent 007 i czymś jeszcze, na odgłos płynącej wody, który brzmiał tak… normalnie… że Q był spokojny, gdy jego mózg całkowicie się budził. Po tym zamrugał i otworzył oczy, zdając sobie sprawę, że jego okulary wciąż są na nosie (poważnie, w końcu je zniszczy, jeśli nadal będzie w nich drzemał) i że był w mieszkaniu. Bycie z Bondem przez tak długi czas w końcu uwolniło od niego ostatnie lęki, więc Q od razu wywnioskował, że to musiało być mieszkanie 007.

A tosty zostały docenione. Q nie miał alergii, zwłaszcza na masło orzechowe. Jedyne sytuacje, w których obawiał się jedzenia nie zależało od tego, jakie to było jedzenie, ale od tego, kto mu je dawał. Jedzenie podawane mu przez Westforda zawsze przychodziło ze złośliwością lub z pewnym ultimatum, ale tutaj Q natychmiast zabrał się do jedzenia tosty, ponieważ, o ile Q wiedział, nie było nikogo innego niż 007, który mógł mu to przygotować.

Przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie zlizał ostatnich resztek masła orzechowego z palców i nie usłyszał otwierających się frontowych drzwi.

OoO

Alec Trevelyan miał wiele takich samych złych nawyków, jakie miał 007 - jego ulubionym było nie składanie raportu MI6, dopóki nie miał czasu usiąść na własnej kanapie i wypić dużej ilości alkoholu, żeby się zrelaksować. MI6 prawdopodobnie i tak nie chciałaby, żeby przychodził świeżo po misji - miał tendencję do bycia trochę nerwowym i drażliwym, nie mówiąc już o tym, że otaczał go zapach prochu strzelniczego.

Oznaczało to, że oficjalnie nie wiedział, że Bond wrócił, ale zauważył, że na ulicy przed mieszkaniem stał samochód i paliły się w środku światła. Dobrze. Samotne picie było w porządku i służyło swojemu celowi, ale fajniej było mieć kogoś, komu można było się poskarżyć. Rzucił torbę z bronią i resztkami swoich gadżetów z oddziału Q przy drzwiach, po czym przeszedł resztę drogi do środka mieszkania.

I był zaskoczony, widząc małego chłopca o prezentacji myszki, stojącego przed nim z rękami zaciśniętymi niepewnie w pieści i nieufnymi brązowymi oczami wpatrującymi się w niego zza grubych okularów i gęstych włosów. Oj, to nie mogło być dobre…

Dzieciak rzucił się biegiem, gdy tylko 006 drgnął, zmuszając Aleca do złapania go. Najpierw pochwycił chudy nadgarstek i użył go, by przyciągnąć resztę małego ciała w swój zasięg, instynktownie owijając jedno muskularne ramię z przodu ramion dziecka. Musiał się schylić, żeby to zrobić, ponieważ bachor był o wiele mniejszy od niego.

— James? — zawołał 006 z niepokojem wykradającym się w jego głos. Mógł zabić każdego, od baronów narkotykowych po innych zabójców bez drgnięcia powieki, ale znalezienie dzieciaka we wspólnym mieszkaniu było chyba najstraszniejszą rzeczą, z jaką kiedykolwiek miał do czynienia. — Co taki mały łobuz robi w naszym mieszkaniu?

Kurwa, ale dzieciak się wiercił… Chrząkając, gdy znalazł sposób, by to naprawić. Alec bez wysiłku podniósł Q z nóg, tak jak zrobiłaby to Eve, gdyby była trochę silniejsza - albo gdyby przywykła do robienia rzeczy bez wysiłku i bycia muskularnym niedźwiedziem, takim jak 006. Mężczyzna automatycznie rozwiązał problemy swoją siłą, co sprawiło, że Q zapiszczał.

— James, wiem, że dwa miesiące temu mieliśmy problem z myszą, ale to jest coś innego!

Nadal wołał z nadzieją, nawet gdy usłyszał, że woda pod prysznicem została nagle zakręcona. Dobrze. Wkrótce ktoś miał przyjść, aby wszystko wyjaśnić. Nagle obawiając się, że może udusić dziecko, zanim się to stanie (006 nie miał najmniejszego pojęcia, ile presji wymagało, by zacząć dusić dziecko - na szczęście nigdy nie miał rozkazu zabicia kogoś w tak młodym wieku), zahaczył drugie ramię wokół szamoczącego się chłopca, aby pewniej go przytrzymać. Do tej pory maleńkie ciało wydawało zdumiewająco dzikie pomruki, rzucając się najlepiej, jak umiało w klatce złożonej z mięśni.

Bond, w ręczniku i wciąż ociekający wodą, wślizgnął się szybko do pokoju, już gotowy do reakcji. Jego źrenice rozszerzyły się nieco, gdy w mgnieniu oka ogarnął sytuację. Chwilę później skupił się na czymś związanym z twarzą dzieciaka - bez wiedzy 006, Q zmrużył morderczo oczy, a Bond dostrzegł nadchodzące kłopoty.

— Q! Nie…! — Bond zaczął krzyczeć, wyciągając rękę, jakby chciał go powstrzymać.

Za późno. Ułamek sekundy później Alec poczuł rozpalony do czerwoności ból czegoś, co mogło być tylko zębami zapalającymi się z determinacją w jego przedramieniu. To było szokująco bolesne, a co jeszcze było bardziej zaskakujące, to fakt jak wiele agonii mogło wywołać dziecko tak małe, że 006 mógłby połamać mu kości jak zapałki.

Podobnie jak w przypadku Mallory’ego, Q odzyskał wolność, nawet jeśli Alec tylko warknął, a nie krzyknął. Bond już mówił, zbliżając się szybko z wyciągniętą ręką w kierunku konfrontacji.

— On nie jest zagrożeniem, Alec… Jest atutem, który M kazała mi przywieźć do domu. Cholera! — Bond spojrzał na dzieciaka i zdał sobie sprawę, że może nie powinien przeklinać. — Nie wiedziałem, że wróciłeś do kraju, inaczej bym cię ostrzegł.

— Że przyniosłeś do mieszkania kąsającego w kostkę psa? — 006 zrzędził, sprawdzając swoje ramię. Poprawił swoją wcześniejszą wypowiedź, widząc szkody. — Albo gryzącego w ramię, w tym przypadku. Powiedziałeś, że jak ma na imię? — Mrużąc oczy rzucił Q ostre spojrzenie.

Q wzdrygnął się i schował się za kanapę. Bond westchnął, mając nadzieję, że dzieciak wyjdzie, kiedy Alec będzie udobruchany, a on sam będzie miał na sobie więcej ubrań.

— Q, jeśli możesz w to uwierzyć.

To wystarczająco rozproszyło agenta, który zaskoczony zakołysał się na piętach.

— Poważnie?

— Nie kłamię. — Bond wzruszył ramionami, decydując, że zachowa całą bolesną historię na późniejszą spokojną dyskusję. — Rozmawia się z nim o wiele przyjemniej niż ze starym Q, a poza tym zna się lepiej na komputerach.

— Czyli zapewniasz mu bezpieczeństwo, żeby nikt nie użył jego umiejętności? — zaryzykował Alec, wciąż trzymając się za ramię i mrugając w zdumieniu na całe zamieszanie.

Bond był oszołomiony, zdając sobie sprawę, że tak było.

— Raczej. Jeśli to pomoże, ugryzł również Mallory’ego.

— Cha — zaśmiał się Alec, dając Bondowi do zrozumienia, że Alec już słyszał o mężczyźnie. — To musiał być niezły numer!

— Tak, ale zaczyna to wyglądać na nawyk — odpowiedział Bond, marszcząc brwi i odwracając się, by spróbować rzucić groźną naganę swojemu nowemu dziecku, ale Q wciąż stał za kanapą. — Ale poważnie, Alec, czy on cię skrzywdził? Mallory musiał mieć założone szwy i gdybym wiedział, że skończyłeś swoją misję, ostrzegłbym ciebie i Q.

Ale Alec już nie zwracał uwagi na przepraszający ton. Muskularny agent rozluźnił się teraz, kiedy uzyskał wyjaśnienia od kogoś, komu ufał.

— Twój kotek jedynie mnie drasnął. — Uśmiechnął się, machając dłonią zranionego ramienia, które było czerwone, ale nie krwawiło. Najwyraźniej skóra ramienia Aleca była zrobiona z twardszego materiału niż ta na biednej ręce Mallory’ego. — Słyszałeś to, kotku? Być może potrzebujesz ostrzejszych zębów niż te, które masz! — zawołał Alec, a Bond westchnął, zdając sobie sprawę, że ta dwójka może być skazana na antagonizowanie się nawzajem.

Ciemna głowa wysunęła się zza kanapy, rzucając dość wściekłe spojrzenie jak na siedmioletnie dziecko.

— Nie jestem kotkiem, a moje zęby są w porządku. — Najwyraźniej chciał nadwyrężyć swoje szczęście, ponieważ po chwili namysłu Q dodał zrzędliwie: — Twoje ramię jest żylaste.

Bond przygotował się na możliwość przerwania walki między w pełni wyszkolonym zabójcą a siedmioletnim nerdowskim maniakiem komputerowym, ale najwyraźniej zmienne nastroje Aleca ustąpiły miejsca rozbawieniu i był szczęśliwy, zostawić to tak. Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.

— Masz niezłego wojownika, Jamesy. Jestem pewien, że później opowiesz mi całą ponurą historię. — Spojrzenie Aleca skupiło się na leżącymi na stoliku talerzu pokrytego okruchami. Coś chciwego pojawiło się w jego oczu na ślad jedzenia. — Bawisz się w kucharza? Miło z twojej strony! — Opadł ciężko na kanapę, ignorując to, że Q wrzasnął i cofnął się za mebel. Dźwięk nie brzmiał jednak jak prawdziwe przerażenie, tylko szczere zdziwienie, że tak wielki mężczyzna upadł na kanapę obok niego, jak ścięte drzewo, więc Bond nie wspomniał o tym. Poza tym Alec patrzył na niego chytrze i z uśmiechem, który pokazywał zbyt wiele zębów. — Co jest zatem na kolację?

Zmrużywszy oczy, spojrzał w dół, aby podkreślić, że wciąż był w ręczniku i kapała z niego woda po niedokończonym prysznicu.

— Arszenik — warknął Bond, po czym skierował się z powrotem pod prysznic. — Q, nie martw się… To wielki mięczak, o ile nie celujesz w niego z pistoletu… albo nie spróbujesz go więcej gryźć… dlatego po prostu siedź cicho, dopóki nie wrócę i nie będę mógł cię odpowiednio przedstawić.

Zdeterminowany, by nic nie stanęło między nim, a jego cholernym prysznicem, Bond zniknął w łazience, zamknął drzwi i odkręcił gorącą wodę.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyPon 08 Kwi 2024, 21:58

Rozdział 11: Wieczór z Q

006 siedział całkiem zadowolony na kanapie, rozkładając pistolet na części z bezczynną łatwością wynikającą z długiej praktyki. Przez cały ten czas miał przy sobie broń, ale na szczęście nawet nie rozważał wycelowania jej w tak mały cel - trudno było sobie wyobrazić Q jako zagrożenie. Podczas gdy mogło się wydawać, że Alec skupia się całkowicie na swoim zadaniu, to jego zmysł słuchu koncentrował się na cichych odgłosach dochodzący zza kanapy. Uśmiechnął się figlarnie, skupiając się na miejscu, w którym znajdował się mały Q.

— Planujesz koczować za tą kanapą, kotku? — zapytał łagodnym, niskim i rozbawionym tonem.

Odpowiedź była natychmiastowa i pełna irytacji:

— Nie, ale będę siedział, gdzie chcę. Rozsiadłeś się na całej kanapie. — Co było kłamstwem. 006 był duży, ale kiedy tak siedział, zajmował najwyżej jedną trzecią mebla. — I nie jestem kotkiem.

— Cóż — mruknął Alec, zaczynając składać kawałki broni z powrotem. — Kiedy zaczynam mówić “Q”, przychodzi mi na myśl stary staruszek dzierżący w dłoni klucz a w drugiej zemstę. Wybacz, ale w ogóle nie pasujesz do tego opisu… — Nagle Alec usiadł, wyrzucając ramię za oparcie kanapy i ze śmiesznie niewielkim wysiłkiem, chwycił przykucniętego za nią chłopca. Bezceremonialne przeciągnął Q przez oparcie na miejsce obok siebie, kończąc zdanie — kotku.

Q z pewnością wydawał niezadowolone odgłosy przypominające kotka, ale zanim Alec uwolnił go z uścisku, mały Q zdecydował się nie uciekać od razu. Utrzymując swoją nową pozycję na kanapie, Q odchylił się jak najdalej od Aleca i spojrzał na niego nieufnie.

Dość celowo, nie patrząc na Q (ale zdecydowanie uśmiechając się lekko), 006 sprawnie złożył do końca broń, a następnie odepchnął ją na drugą stronę stolika kawowego, po czym usiadł wygodnie. To był swego rodzaju niewypowiedziany rozejm. Duży mężczyzna oparł się o kanapę i pochylił się, by spojrzeć na Q.

— Zatem, zaprzyjaźniłeś się z Jamesem? — zapytał, nie mogąc ukryć uśmiechu na myśl o tym, jak nieprawdopodobne to wszystko było. Właściwie wybuchnął śmiechem, zanim chłopiec zdążył odpowiedzieć, wyrzucając z siebie. — Miałem psy większe od ciebie!

— Nie jestem taki mały! — zaprotestował Q, zanim skrzyżował chude ramiona i dodał ze smutkiem, przewracając oczami: — I nie jestem też zrzędliwym starcem, który nie potrafi nawet poprawnie zaprogramować komputera.

Brwi 006 podskoczyły do góry. Nieco ostrożniej zapytał:

— Czyli poznałeś Q? Q należącego do MI6?

— Niezbyt dobrze. On mnie nie lubi.

Uśmiech Aleca stał się szerszy.

— Ugryzłeś go?

Wyraz ostrożnej, niezadowolonej irytacji na twarzy Q w końcu ustąpił miejsca przerażeniu - ugryzł już o dwie osoby za dużo.

— NIE! — sapnął, chcąc zdusić podejrzenie w zarodku.

Ale Alec tylko odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się, po czym wstał z kanapy płynnym ruchem. Q był zbyt oszołomiony, by być niespokojnym, gdy patrzył, jak mężczyzna podszedł do drzwi, podnosząc torbę, którą tam zostawił, kiedy po raz pierwszy zauważył, że było coś nie tak w mieszkaniu.

— Szkoda — Alec poinformował kategorycznie Q. — Może mógłbyś zarazić go młodością albo czymś w tym stylu. Ten człowiek musi wejść w dane stulecie.

Okazało się, że torba 006 zawierała jedzenie do uzupełnienia zapasów w mieszkaniu. Wyciągnął również coś, co wyglądało podejrzanie jak pączek. Pączek, który położył na talerzu, na którym pierwotnie znajdował się tost Q, a następnie mężczyzna popchnął talerz w stronę chłopca.

— Na dalej, zjedz to. Nie zatrułem tego. James i ja jesteśmy zbyt niebezpieczni, by stosować trucizny. — Alec musiał popracować nad swoim  podejściem. Siadając ponownie obok dzieciaka, Alec skrzywił się, zastanawiając się, jak bardzo powinien żartować, gdyby Q był tylko jakimś nieświadomym dzieckiem. — Wiesz o tym, o MI6? — M zabiłaby go za memlanie jęzorem, gdyby odpowiedź była przecząca.

W dość prymitywnym geście Q podniósł pączka, najpierw ostrożnie liżąc lukier. Odpowiedział bez najmniejszego wahania - w rzeczywistości zdawał się wypowiadać swoją odpowiedź, jakby to było najbezpieczniejsze wyznanie jakie miał.

— Wiem, że 007 jest na tyle śmiercionośny, że całe MI6 się go boi i ma to dla mnie sens. — Jeszcze raz polizał wiśniowy lukier i tym razem wydał z siebie dźwięk uznania. — I jestem z tego całkiem zadowolony.

Całkowicie spokojny, siedmiolatek z rozczochraną głową zabrał się następnie do spożywania pączka, jakby nie przebywał obecnie w mieszkaniu z dwoma mężczyznami z licencją do zabijania.

OoO

Prysznic był dobry. Uwolniło to całe napięcie, które zebrało się w ramionach Bonda, a kiedy włożył czyste ubranie, naprawdę poczuł się, jakby już nie był na misji.

Aż do chwili, gdy wyszedł z łazienki i pewien siedmiolatek prawie na niego wpadł, poślizgując się i zatrzymując tuż przed uderzeniem go w nogę. Spojrzenie wielkich oczu wbiło się w niego i natychmiast jego czoło się zmarszczyło.

— Bond, Alec upiera się, żeby nazywać mnie kotkiem, a kiedy tego nie robi, nazywa mnie “neko”. Co to znaczy?

Bond chciał unieść jedną brew, szukając agenta 006. Po dźwiękach można było wnioskować, że był w kuchni (niecierpliwość była dobrym motywatorem - najwyraźniej czekanie, aż Bond ugotuje, było zbyt ciężkie do zrobienia).

— Nie wiesz, co to znaczy? — zapytał z roztargnieniem, próbując rozważyć, ile szkód mógł wyrządzić Alec w tak krótkim czasie, kiedy Bond zostawił go samego.

Alec miał zamiłowanie do psot, które najwyraźniej przetrwało od jego dzieciństwa, kiedy u większości ludzi ta cecha złagodniała, i zbyt łatwo przyzwyczaił się do Q.

— Oczywiście, że nie. — Q wydawał się podekscytowany, ale nie w zły sposób ani jakby był zdenerwowany. Po prostu wydawał się mieć dużo energii i lekko podskakiwał z nogi na nogę. — Zaczął nazywać mnie tak po łacinie, ale wiedziałem, co mówi i mu to powiedziałem. Potem przerzucił się na to. Poza tym chce dodać curry do makaronu z serem.

Dobra, tego wszystkiego było już za dużo: Q był gadułą, Alec próbował nazywać go “kotkiem” w różnych językach, a Q najwyraźniej znał łacinę. Curry z makaronem z serem nie było tak naprawdę nowością.

— Pójdę z nim porozmawiać — zapewnił Bond, bez zastanowienia poklepując ciemnowłosą głowę. Wymamrotał, gdy zaczął iść w stronę kuchni razem z Q: — A Alec najwyraźniej znowu czytał mangę. Alec, czy mówiłeś do Q “neko”?

— A co jest w tym złego? — rozległa się śmiała odpowiedzieć. — Nie jest to najgorsze określenie. I spójrz prawdzie w oczy. Dzieciak jest jak mały kotek.

Nieskrępowany śmiech Aleca powitał Bonda i Q, a także zapach curry, gdy skręcili do kuchni, ale zanim Bond zdążył nawet przewrócić oczami na wybryki drugiego agenta, Q ślizgiem odbiegł od niego (miał na sobie skarpetki) do stołu, by spojrzeć na charakterystyczne pudełko pączków, które było teraz puste.

Elementy zaczęły się układać w jedną całość. Bond rzucił Alecowi przeszywające spojrzenie.

— Czy ty właśnie nafaszerowałeś cukrem mojego cudownego komputerowego geniusza?

Alec obejrzał się, mieszając swój najnowszy projekt kulinarny.

— Tylko trochę.

— Zdefiniuj “trochę” w kategoriach spożytych pączków.

— Trzy?

Bond jęknął i jedną ręką odciągnął Q od stołu, zdając sobie sprawę, że dzieciak zręcznymi palcami zeskrobywał z pudełka zabłąkane kawałki cukru pudru.

— Alec, on jest bardzo mały! Trzy pączki to praktycznie…!

— Wystarczająco, żeby uczynić go zabawnym?

Alec zaryzykował, uśmiechając się nieskrępowanie udowadniając, jak bardzo nie był przygotowany do bycia jednostką rodzicielską.

Wreszcie Q zaczął zwracać uwagę.

— Hej! — zaprotestował, świadomy, że się z niego nabijają.

Podciągnął się do przodu, zanim zdał sobie sprawę, że ręka Bonda wciąż była owinięta wokół jego ramienia.

— Od kiedy jesteś taki odpowiedzialny, James? — kontynuował Alec, w końcu uznając, że jego potworne curry i makaron z serem były gotowe i nadawały się do spożycia. — Poza tym dzieciak jest tak poważny, że musiałem mu dać cukier… na pewno nie mam ochoty podawać mu alkoholu!

Dzięki Bogu za małe cuda - pomyślał James.

— Tak, ale czasami musi spać i szczerze mówiąc, ja też chciałbym móc zasnąć — powiedział Bond ze śmiertelną powagą.

Cukier mógł trochę nabuzować Q, ale nie przytępił on jego inteligencji (chociaż trochę ucierpiała jego koncentracja). Sięgnął, by pociągnąć dłoń, którą Bond wciąż miał owiniętą wokół niego i napotkał spojrzenie mężczyzny, który wpatrywał się w niego ze zmarszczonymi brwiami.

— To, że nie śpię, nie oznacza, że będę ci zawracać głowę — zauważył z powagą.

Zmarszczenie brwi Bonda pozostało, nawet jeśli nieco złagodniało. Wzdychając, podniósł Q i posadził go na stole (daleko od pudełka po pączkach), aby mógł z łatwością powiedzieć mu prosto w oczy:

— Nie wiem, co robiła twoja rodzina, czy Westford, ale ja nie pójdę spać, dopóki nie będę pewny, że również śpisz spokojnie. Rozumiesz?

Miał mgliste pojęcie, że tak właśnie robią dobrzy rodzice, a przynajmniej dobrzy opiekunowie, czym oficjalnie był, dopóki Q nie zaufa komuś innemu.

Q zmarszczył nieco brwi, ale skinął głową, przyjmując ten nowy poziom osobistej troski. Alec posłał im obu spojrzenie, które wyrażało więcej zrozumienia.

— To ma coś wspólnego ze sprawą Westforda?

— Tak — mruknął Bond, przesuwając Q z blatu stołu na krzesło, sam opierając się o stół. Co przypomniało mu… — Q, jak tam twoja stopa?

— Trochę boli.

— Po prawej stronie kanapy znajdziesz torbę. Nie szukaj w niej rzeczy, po prostu mi ją przynieś — poinstruował 007 i był zadowolony, kiedy Q po prostu skinął głową i odbiegł. Widać teraz było, że minimalnie utykał.

007 westchnął, zastanawiając się, co by się stało, gdyby nie znalazł dzieciaka tak zdyscyplinowanego i rozsądnego niczym dorosły - szczerze mówiąc, był bardziej dojrzały niż Alec.

Po krótkiej przerwie nie przerywanej żadnym słowem, Alec położył jedzenie na stole, komentując niskim pomrukiem:

— Zauważyłem siniaki. Zastanawiałem się, kto użył dzieciaka, jako worka treningowego i wiedziałem, że to nie byłeś ty.

Wotum zaufania nie wymazało z umysłu Bonda obrazów w jaki sposób znalazł Q w pokoju, szarpiącego za krótki łańcuch, aby uciec od niego, nawet gdy kajdanki wbijały się w jego kostkę.

— Dużo przeżył. Mallory przyjrzał się jego przeszłości. Jego rodzice w zasadzie zaniedbywali go, nie zwracając na niego uwagi, dopóki nie dowiedzieli się, że jest geniuszem. Potem sprzedali go temu, kto zaoferował najwyższą cenę.

— Ałć. — 006 skrzywił się i jednocześnie warknął. Jedno spojrzenie w jego oczy pokazywało, że był już wystarczająco przywiązany emocjonalnie, by być obudzonym w imieniu Q. — Zabiłeś powoli Westforda?

— Zdetonowałem bombę w jego pobliżu, po wbiciu noża w jego kolano — powiedział Bond bez cienia żalu. — Jest szansa, że przeżył, ale niewielka.

— Cóż, jeśli przeżył, łatwiej będzie go upolować utykającego — stwierdził zimno Alec, odsuwając się od stołu, by przynieść talerze i sztućce. Nawet teraz, poza misją, poruszał się jak drapieżnik. Prawdziwy myśliwy. 007 był taki sam. — Zakładam, że będziesz na niego polować?

— Prawdopodobnie, chociaż brzmi to tak, jakby Q, mały Q, nasz Q, zdołał go technologicznie okaleczyć. — Bond prychnął i uśmiechnął się dumnie na to wspomnienie, czując ogromną dumę, gdy przypomniał sobie, jak dzielnie działał mały Q. — Kiedy Westford stał tam i groził, że nas obu zabije, Q rozebrał od wewnątrz jego komputer. Westford myślał, że to naprawiał. — Bond zaśmiał się na tę myśl.

W tym momencie dzieciak wrócił z małą torbą w ręku i Alec znów stał się udręką o dobrych intencjach.

— Ach, neko! Jesteś z powrotem! Miałem zamiar zjeść całe twoje jedzenie! Pomyślałem, że jesteś tak chudy i mały, że mógłbyś jeść z karmnika dla ptaków, który ma sąsiad.

I, jak było do przewidzenia, wywołało to gniewne spojrzenie Q, ale 007 tylko uśmiechnął się złośliwie i pozwolił tej dwójce się sprzeczać. 006 szczerzył się jak diabeł, a Q nie próbował nikogo ugryźć, więc nie mogło być tak źle. Oczywiście nadal bał się położyć dzieciaka do łóżka, ale przynajmniej szwy na stopie Q i gojąca się rana wokół kostki powstrzymały go od biegania po całym domu w szaleńczym cukrowym haju.

Jeśli chodzi o połączenie curry z serem z makaronem, poszło dobrze, być może dlatego, że gust kulinarny agentów 00 nie był wybredny, podobnie jak apetyt dzieci, które nie były dobrze karmione od wieków. Q był na tyle mały, że Bond zastanawiał się, czy nie powinien znaleźć mu słownika lub dwóch, na których mógłby usiąść (jeśli takie rzeczy były w ogóle obecne w mieszkaniu, co było mało prawdopodobne) - myśl ta szybko została wyparta przez niepokojące oznaki maltretowania Q.

Chłopiec strzegł swojej żywności.

Bond pamiętał, jak chciwie chłopiec jadł i jak rozsądnie pił, kiedy był odwodniony. Teraz jednak, mając przed sobą pełny talerz jedzenia, zauważył, że siedmiolatek subtelnie obejmował go chudymi ramionami i często spoglądał w górę między kęsami, niemal zmartwiony obserwując dwóch pozostałych mężczyzn, z którymi dzielił stół. Był jak najmniejszy członek stada obserwujący większe, silniejsze, być może bardziej głodne wilki. Q patrzył głównie na Aleca, czasami przysuwając swój talerz bliżej i patrząc niespokojnie na rzeczy, jakby spodziewał się, że coś ożyje i wyrwie mu posiłek.

— Q.

Bez świadomego namysłu z swojej strony, Bond chwycił nadgarstek ręki Q, w której nie dzierżył widelca. Reakcja była natychmiastowa. Chłopiec podskoczył, widelec spadł z brzękiem na stół, a dzieciak pisnął - wyraźnie najwyraźniej napinał się coraz mocniej, aż stał się struną skrzypiec. Cukier nie pomagał. Alec również był zaskoczony tym nagłym ruchem, ale szybko się uczył. Wkrótce jego twarz przybrała delikatny wyraz współczucia i pozwolił drugiemu agentowi się tym zająć.

Mówiąc cicho, tylko do Q, Bond powiedział bez osądu w swoim tonie, tylko z uprzejmą zachętą:

— A może pójdziesz zjeść na kanapie? Tak będzie wygodniej. Alec i ja musimy porozmawiać o interesach.

Zawsze istniało ryzyko, że Q - już cierpiący na problemy z porzuceniem - pomyśli, że został wyrzucony z pokoju, ale w rzeczywistości Bond po prostu chciał, aby dzieciak zjadł gdzieś daleko od wszelkich zagrożeń związanych z posiłkiem. Na szczęście chłopiec tylko wypuścił powietrze z płuc ze świstem. Brzmiało to tak, jakby mu ulżyło.

— Dobrze.

Gdy tylko Bond go puścił, dzieciak zeskoczył na dół - uważając, aby większość ciężaru ciała spoczęła na zdrowej stopie - a potem odwrócił się, by pochwycić swój talerz.

006 go powstrzymał.

— Poczekaj chwilę, neko. — Jego głos brzmiał spokojnie i wyraźnie, nawet jeśli nadal miał na sobie swój zwyczajowy uśmieszek. Zanim Bond zdążył go zapytać, o co mu chodziło, 006 pokazał życzliwą stronę swojej natury: — Pozwól m i napełnić swój talerz. Żebyś nie wracał i nie jadł z mojego.

— Wiesz, że nie jestem kotem. — Q poinformował zrzędliwie 006, ale stał tam, gdzie był, podczas 006 usłużnie napełniał jego talerz. — Nie jem niefrasobliwie.

— “Niefrasobliwie”? — powtórzył Alec z parsknęłam, patrząc na Bonda z szyderstwem i uśmieszkiem zaskoczenia. — Skąd on bierze te słowa, James? Zjadł słownik?

— Po prostu daj mu jego talerz, Alec — poradził Bond, myśląc, że za chwile spróbuje wyjaśnić zdumiewające zjawisko geniuszu Q. — Jeszcze to. — Bond wytrząsnął pigułkę na stół i podczas, gdy Q przyglądał się jej z wyraźną ostrożnością, wyjaśnił: — Na twoją stopę.

Q wyglądał jednak na wyjątkowo ostrożnego, graniczącego ze strachem i już się odsuwał.

— Ni… nic mi nie jest — powiedział, że nie mógł utrzymać długo kontaktu wzrokowego z Bondem. — Naprawdę.

A potem złapał swój talerz od agenta 006 i wybiegł z pokoju jak mały pisklak - z lekkim utykaniem, którego nie mógł ukryć.

Zarówno Bond, jak i 006 patrzyli za nim.

— Co to było? — zapytał Alec niskim głosem, który był na granicy niebezpiecznego.

— Nie wiem. — Wydawało się, że za każdym razem, gdy Bond się odwracał, Q pokazywał kolejne dziwactwo, kolejny znak nadużycia z czyichś rąk. — Ale mam kilka przypuszczeń.

— Myślę, że powinieneś mi teraz dokładnie powiedzieć, jak znalazłeś tego dzieciaka — zażądał Alec, nie odwracając głowy ani nie zmieniając głośności ani tonu głosu.

Obaj mężczyźni nadal ostrożnie obserwowali Q, który wciąż znajdował się w zasięgu ich wzroku: kanapa była wystarczająco daleko, by Q miał złudzenie, że jadł w prywatności, będąc bezpieczny, ale nie będąc poza zasięgiem wzroku Bonda - co stanowiło dodatkowy bonus. Słysząc słowa Aleca, Bond powoli skinął głową, po czym zaczął spokojnie opowiadać daną historię.

OoO

Alec nie był szczególnie ceniony ze względu na swoją zdolność koncentracji przez większość czasu, ale słuchał uważnie i cicho podczas jedzenia, a Bond opowiadał historię swojej misji, zaczynając od tego, kiedy wystraszył małego chłopca przykutego w brzęczące łańcuchy. Żadna historia nie zakłóciła żadnego z ich posiłków, z wyjątkiem niezbędnej ciszy, kiedy Bond miał ochotę coś przeżuć i połknąć. Podobnie było teraz, 007 regularnie zerkał do salonu, upewniając się, że jego mały podopieczny trzymał się z dala od kłopotów - szkoda, że Alec nie patrzył, bo wyglądało na to, że mały geniusz pochłonął swoje jedzenie i teraz bawił się zegarkiem, który Alec zostawił na stoliku kawowym. Alec nie przerywał, z wyjątkiem okazjonalnego warczenia, dziki dźwięk, który zmieniał się między pogardą a cichą furią w niektórych miejscach, gdy skupiał uwagę na swoim talerzu.

— Czyli Quinn Finch — powiedział z zamyśleniem Alec, kiedy historia się skończyła, a jedzenie zniknęło. — Cudowne dziecko i niezwykły geniusz komputerowy.

Z roztargnieniem miażdżył pigułkę, której Q unikał, używając tępego końca swojego noża stołowego z taką samą wprawą i ostrożnością, z jaką używał ostrego końca w pracy.

James skinął głową, ale dodał bardziej ponuro:

— Które nienawidzi swojego prawdziwego imienia bardziej niż czegokolwiek, zostało ukarane tylko za bycie mądrym i które ma “nieufność” praktycznie wytatuowane na czole. — Bond skrzywił się na tę przykrą prawdę.

Ale Alec był inteligentny. Przez chwilę przyglądał się twarzy swojego przyjaciela, zanim poprawił go:

— Oprócz czasu, kiedy jest wokół ciebie. Możesz teraz dodać “opiekun” do swojego CV, James, gratulacje!

— I możesz dodać nowy zegarek do swojej listy zakupów — odrzucił równie beztrosko James, obserwując, jak Q rozkładał na stoliku coraz więcej kawałków tego, co kiedyś było solidnym przyrządem do odmierzania czasu. Alec drgnął i odwrócił się, by podążyć za jego spojrzeniem, sztywniejąc jeszcze bardziej z zaskoczenia, gdy próbował zrozumieć to, na co patrzył, gdy wpatrywał się w małe, zręczne palce chłopca. — Chociaż jeśli ładnie poprosisz, może to wszystko złożyć z powrotem.

Alec prawie podskoczył, zanim przypomniał sobie, że to był dzieciak, a nie jakiś malkontent, z którym mógł sobie poradzić poprzez zastraszanie. Zielonooki agent usiadł z cichym jękiem.

— Miał tylko dziesięć minut! — lamentował w cichym szoku, a Q w końcu podniósł wzrok, zdając sobie sprawę, że był pod obserwacją.

Nagle wyglądał na małego i przestraszonego, gdy jego ręce zamarły, cofając się, jakby właśnie zdały sobie sprawę, co robiły.

Na szczęście, zanim sytuacja mogła przerodzić się w problem, Alec uśmiechnął się, co prawda jego uśmiechy były mniej więcej tak zastraszające, jak najlepsze miażdżące spojrzenia większości ludzi, ale jego głos był zrelaksowany i żartobliwy, gdy zawołał uspokajająco:

— Tylko dlatego, że wyglądam, jak przystojny potwór, nie oznacza, że cię zjem!

Parskając i potrząsając głową na wybryki przyjaciela (i sposób, w jaki twarz Q nie mogła się zdecydować, jakie emocje chce pokazać, przeskakując między ulgą, zakłopotaniem i urażoną irytacją), Bond wstał, nie zastanawiając się ani chwili zanim przesunął swoje ciało, po prostu ukrywając ruch rąk 006, gdy Alec wsypywał sproszkowane lekarstwo do szklanki soku, którą Q na wpół wypił przy stole kuchennym. Wstając, Bond sięgnął do tyłu i podniósł szklankę, a Alec już zachowywał się tak, jakby nic się nie stało i ich dwójka nie była w zmowie.

Q nadal obserwował Bonda z lekkim niepokojem, gdy agent dołączył do niego przy stoliku kawowym. Chłopiec w okularach patrzył z poczuciem winy na bałagan trybików i kawałków, na które rozłożył zegarek.

— Jedynie… zacząłem się tym bawić i w pewnym momencie… — Wskazał bezradnie na elementy. — Rozłożyłem to na części. Może miałeś rację i nie powinienem jeść cukru.

To skłoniło Bonda do śmiechu. Cichy śmiech wydobył się z jego trzewi, gdy postawił szklankę obok Q.

— Dokończ swój sok, a udamy, że zegarek sam się rozłożyć. — Zawarł umowę, duża ilość praktyki pozwoliła mu powiedzieć nonszalancko: — Jeśli medycy dowiedzą się, że pozwoliłem ci się odwodnić, zostanę zdegradowany z funkcji opiekunki.

Najwyraźniej groźba odebrania Bondowi była więcej niż wystarczająca, aby skłonić Q do posłuszeństwa i było to niemal smutne, jak szybko sięgnął do przodu i złapał szklankę, pośpiesznie wypijając jej zawartość. Lekarze regularnie stosowali tę samą sztuczkę polegającą na ukrywaniu leków w jedzeniu, aby dać je agentom 00, więc zarówno 006, jak i 007 byli zaznajomieni z tą procedurą. Z czystej ciekawości Bond zadał sobie pytanie, patrząc na rozłożony zegarek:

— Czy możesz go złożyć z powrotem?

Kiedy usiadł na kanapie i teraz bliżej zobaczył, że wiele elementów leżało w schludnym, uporządkowanych stosach, skrupulatnie posortowanych i ułożonych.

Chłopiec wyciągnął chude ramię i dotknął kilku kopczyków, jakby chciał obudzić w sobie wspomnienie o nich.

— Tak, z całą pewnością — powiedział, przygryzając wargę, ale właściwie wyglądając na pewnego siebie.

Jeśli lekkie prychnięcie z kuchni było jakąkolwiek wskazówką, Alec nie mógł w to uwierzyć, nawet po tym, jak Bond powiedział mu o słuchawce. Najwyraźniej 006 sądził, że przesadzał.

Jednak dwadzieścia minut później, kiedy zegarek Aleca był z powrotem w jednym kawałku i został mu podstawiony przez nieśmiałego i przepraszającego Q, stało się jasne, że 006 ponownie oceniał swoje opinie. Wyraz zaskoczenia na jego twarzy był absolutnie bezcenny.

— Co, kurwa, przyniosłeś do domu, James?

Zapytał Alec szczerze zszokowany, trzymając w dłoniach tykający zegarek, a Q - wciąż pod wpływem zbyt dużej ilości cukru- został rozproszony przez radio stojące na kuchennym blacie.

Bond wzruszył ramionami, niepewny, czy żartował, mówiąc:

— Mojego własnego miniaturowego kwatermistrza. Jeśli masz z tym problem, porozmawiaj z M. Groziłem jej i całemu MI6.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Lampira7
Pisarz
Pisarz
Lampira7


Female Liczba postów : 1136
Rejestracja : 16/01/2015

[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) EmptyWto 30 Kwi 2024, 21:49

Rozdział 12: Czas na kąpiel

— No dalej, Q, czas się wykąpać — powiedział Bond, chwytając tył kołnierza koszuli małego Q, żeby odciągnąć go od radia, którego jeszcze nie rozebrał, ale patrzył na niego z wygłodniałym zainteresowaniem.

Q wydawał z siebie niezadowolony dźwięk, opierając się silniejszemu mężczyźnie.

— Hej, kotku, mógłbym cię podnieść i zanieść do łazienki — wycedził Alec, szczerząc się jak diabeł — jeśli nie chcesz chodzić sam jak szanowany mały człowiek.

Q rzucił mu piorunujące spojrzenie, ale żeby to zrobić, musiał odwrócić się od radia i pójść razem z Bondem. Jednak, pomimo tego i potarganych włosów opadających na okulary, jego spojrzenie było dość onieśmielające. Bond przewrócił oczami na tę dwójkę.

— Alec, może byś sprawdził, czy są jeszcze jakieś otwarte miejsca, w których można kupić ubrania dla dzieci — powiedział 007 tylko po to, by wyciągnąć drugiego agenta z domu.

Gdyby Bond miał do czynienia z tą dwójką “dzieci” naraz przez kolejną minutę, prawdopodobnie stałby się agresywny.

Przez chwilę wydawało się, że Alec będzie się kłócił - w końcu też właśnie wrócił z misji i miał całą listę rzeczy, które wolałby robić niż nocne zakupy dla siedmiolatka, ale potem tylko wzruszył ramionami.

— Jasne, James. Jeśli tylko masz gotówkę.

Nie zaskoczony tym zastrzeżeniem (często zdarzało się to również w przypadku zakupów spożywczych lub każdej okazji, w której Alec “zapomniał” zabrać ze sobą portfel), Bond puścił Q na tyle długo, by wygrzebać trochę pieniędzy i przekazać je, podczas gdy 006 wstał. Duża dłoń Aleca była dość zręczna i szybka do zgarnięcia pieniędzy, zanim skierował się do drzwi.

— Miłej nocy, kotku!

— Nie jestem kotkiem! — zawołał za nim Q, ale drzwi już się zamknęły.

Prychnął, wyglądając bardzo podobnie do miniaturowego dorosłego, kiedy patrzył gniewnie w miejsce, gdzie przed chwilą był Alec.

Bond uśmiechnął się czule, ponieważ wiedział, że dzieciak nie patrzył na niego, a potem przemówił:

— Chodź, Q, czas się wykąpać. Czy…? — Zamilkł, zdając sobie sprawę, że nie miał najmniejszego pojęcia, jak obchodzić się z siedmiolatkiem podczas kąpieli. Siedmiolatkowie byli całkiem dojrzali, czyś nie? Ale czy na pewno?

— Nie — powiedział szybko Q, być może widząc rosnący niepokój na twarzy agenta 00, gdy odwrócił się szybko.

Jego oczy były szeroko otwarte, a jego spojrzenie lekko zgorszone, odpowiadając na wpół wypowiedziane pytanie Bonda, czy Q potrzebował pomocy przy kąpieli.

— Nie, sam mogę to rozgryźć.

A potem rzucił się do ucieczki, bez wątpienia pamiętając, skąd pojawił się Bond. Mężczyzna patrzył, mrugając, zastanawiając się, czy Q zdawał sobie sprawę, że nie zapytał o ręczniki, jak włączyć prysznic czy cokolwiek innego. Decydując, że to kolejna rzecz, której nie rozumiał na temat dzieci, Bond opadł na kanapę z zamiarem poczekania, aż Q skończy. Czując niepokój i niepewność w tej rodzicielskiej roli, włączył telewizor, próbując pomyśleć, czego jeszcze można było się spodziewać po chłopcu. Odczuł niemal ulgę, gdy usłyszał płynącą wodę, udowadniając, że Q przynajmniej rozgryzł jak włączyć prysznic.

Powinno to być proste. Mały Q był przecież geniuszem.

Kiedy prysznic wyłączył się niecałe pięć minut później, nabrał podejrzeń.

Q wyszedł kolejne pół sekundy później, mokry i trzęsący się, z powrotem w obraniu z wilgotnym ręcznikiem na ramionach, rozglądając się wokół, jakby zastanawiał się, dokąd powinien teraz iść. Bond natychmiast uznał, że coś z tym obrazkiem było nie tak i wstał, aby podejść do dzieciaka.

— Q?

— Skończyłem — powiedział pospiesznie chłopiec, patrząc błagalnie na Bonda. — Tylko… Gdzie chcesz, żebym spał?

Woda kapała lekko z jego mokrych włosów, a Q zamrugał, gdy zauważył ją na swoich okularach. Wyglądał na okropnie zaniepokojonego. Ten wygląd był znajomy Bondowi i skłoniło go do myślenia, że był to kolejny przypadek, gdzie przeszłość Q rzucała cień na jego aktualne zachowanie.

Z westchnieniem Bond włożył ręce do kieszeni w geście, który oznaczał bierność agenta 00 - ręce w kieszeniach znacznie rzadziej wyciągają broń lub robią coś groźnego.

— Q, czy w ogóle użyłeś mydła? Byłeś tam przez pięć minut.

— Cztery minuty i jedenaście sekund. — Q najwyraźniej bez zastanowienia obliczył to. Bond będzie musiał zbadać ten nieskazitelny wrodzony zegar, który miał mały Q. Chłopiec próbował przejść obok niego, mocniej owijając się ręcznikiem wokół ramion. — Po… po prostu prześpię się na kanapie…

Bond przerwał mu, zatrzymując i chwytając jedno małe ramię, zanim chłopiec zdążył mu się wymknąć.

— Przestań mnie unikać, Q. Po co ten szybki prysznic? — zapytał, czując się śmiesznie i wścibsko, zwłaszcza, że Q patrzył na niego, jakby nie rozumiał, o co pytał. To poczucie śmieszności zniknęło w chwili, gdy Bond zdał sobie sprawę, że Q był zimny w dotyku. — Choler…! — przerwał, zanim zaczął przeklinać. Wyglądało na to, że znalazł jedno z bardziej rażących dziwactw małego Q i to przekonało Bonda, by ponownie przyciągnąć Q bezpośrednio przed siebie. — Wyjaśnił. Teraz — powiedział.

Zamiast być teraz po prostu nerwowym i zimnym, Q był zdenerwowany.

— Co wyjaśnić? Wziąłem szybki prysznic, tak jak myślałem, że chcesz, i nie skorzystałem… — Chłopak przerwał, spuszczając wzrok i jakby coś sobie uświadomił. Westchnął, otulając się mocniej ręcznikiem, jakby chciał się ukryć. — Zawaliłem, prawda?

Ten cichy głos brzmiał tak źle od chłopca, który pewnie - a nawet arogancko - przeciwstawił się staremu kwatermistrzowi, że przez chwilę 007 nie był pewien, co zrobić. Skupił się jednak na tym, co wiedział: to była wina Westforda lub wina okropnej rodziny Q. Bond był więcej niż w stanie poradzić sobie z gniewem, jaki na to poczuł.

— W jaki sposób nawaliłeś, Q?

— Nie każ mi tego wyjaśniać — błagał chłopiec, również wyglądając na bliskiego wściekłości, gdy nadal odwracał swoją wilgotną głowę.

— Zamierzam, bo szczerze… — I wtedy go olśniło. Agent zamrugał ze zdziwienia i rzeczywiście zrobił krok do tyłu. — Q, czy naprawdę myślałeś, że zużyjesz całą moją ciepłą wodę?

Q tylko patrzył w podłogę i mówił tak cicho, że Bond musiał poprosić go o powtórzenie. Kiedy znów się odezwał było to ledwie głośniejsze niż szept.

— Moi rodzice byli źli, kiedy używałem ciepłą wodę i nigdy nie czułem się bezpiecznie biorąc prysznic przez więcej niż kilka minut w towarzystwie ludzi Westforda. Dlatego umyłem się… szybko. — Głos mu się łamał. Wydawało się, że stracił trochę panowania nad sobą i zaczął się poważnie trząść.

— Och, Q — westchnął Bond, pocierając twarz dłonią i żałując, że nie przeszedł rygorystycznego szkolenia. Wątpił, by torturowanie i ćwiartowanie rodziców Q oraz przestępcy, którego już pochował za pomocą bomby było właściwie. Teraz… miał do czynienia z chłopcem przyzwyczajonym do wzięcia zimnego prysznica w mniej niż pięć minut. — Wracaj. To, co zrobiłeś, nie liczy się jako kąpiel, a zanim przejdziemy do następnego kroku, nie sądzę, żebyś był w stanie opróżnić bojler, nawet gdybyś spróbował. Alec jest tym, który to robi.

— Złościsz się na niego? — właściwie zapytał Q, nie chcąc odwrócić się plecami do 007.

— Jasne. — Bond wykonał lekceważący gest. Jego ręce wylądowały na ramionach Q, obracając dzieciaka i kierując go z powrotem do łazienki. Kąpiel nie powinna być wyjątkowym przeżyciem, niezależnie od wieku i dojrzałości Q. — A następnym razem, gdy wyjdzie na drinka, biorę jego budzik i ustawiał go na jakąś bezbożną godzinę oraz smaruje go miodem, zanim schowam go pod łóżkiem. To wszystko jest usprawiedliwione. Pod tym względem szybko się uczy.

Q pozwolił prowadzić się, ale odwrócił głowę, aby spojrzeć z niedowierzaniem na Bonda.

To właśnie robisz?

— To albo chowam tuńczyka kładąc go na chłodnicy jego samochodu — odparł Bond z idealnie kamienną miną.

Z trudem powstrzymywał się od śmiechu, gdy dzieciak wymamrotał coś o tym “który z nich jest dzieciakiem w tym zestawieniu”, a potem Q znów spojrzał przed siebie. Wzdrygnął się, gdy zdał sobie sprawę, że wracają do łazienki.

— Co…?

— Po prostu wypełnij wannę wodą, Q. Wyglądasz jak sowa, która była narażona na zimny deszcz, więc nie pójdę spać, dopóki się nie rozgrzejesz. Do tego najlepsza jest kąpiel. — Bond kopniakiem zamknął drzwi za nimi, szybko zajmując pozycję się i siadając na podłodze pod ścianą, żeby przynajmniej nie zbliżać się zanadto. Był całkiem świadomy tego, jak onieśmielająco mógł wyglądać, zwłaszcza sam w łazience z nerwowym, małym chłopcem. Próbując dać do zrozumienia, że nie miał złych intencji, usiadł opierając się plecami o ścianę obok wanny, tak że gdyby patrzył do przodu, widziałby tylko umywalkę. — Nie zamierzam cię skrzywdzić, Q — uspokajał, widząc na granicy swojego wzroku, że chłopiec wciąż stał niepewnie. — Ale upewnię się, że się rozgrzejesz i umyjesz, bo wiem, że nie czuję się z powrotem człowiekiem pod odbyciu misji, dopóki nie zmyję tego wszystkiego z siebie i nie rozgrzeje mięśni.

Zamknął oczy, słowa pochodziły z głębi jego serca - prawda, którą wszyscy agenci 00 znali, ale rzadko wyrażali ją werbalnie. Aż do tego długiego, często parzącego prysznica, wciąż trzymał jedną rękę na pistolecie i jedną częścią umysłu wciąż był skupiony na misji, jakby był jedną nogą w grobie.

Może Q dostrzegł to w lekko zmęczonej postawie ciała Bonda, gdy mężczyzna siedział pod ścianą, z rękami luźno opuszczonymi na kolanach, ponieważ chłopiec przestał się kłócić.

— Dobrze, Bond.

Tylko tyle powiedział cichym głosem, potrząsając głową, co mogło być skinieniem. Potem woda została odkręcona i Bond z przyjemnością poczuł, jak pomieszczenie delikatnie nagrzewa się od pary.

Bond trzymał oczy zamknięte, przygotowany, aby mieć do czynienia z oburzonym i zażenowanym Q, ponieważ nie wykonał żadnego ruchu, by odejść, ale Q nic nie powiedział - chłopiec był nieustanną niespodzianką. Zamiast tego 007 słuchał odgłosów, gdy ponownie ściągał ubrania, delikatnego “brzęknięcia”, gdy kładł okulary obok zlewu. Syknął, gdy dotknął tafli wody.

— Jest gorąca — powiedział dzieciak.

— Bez żartów. — Bond uśmiechnął się z humorem.

Został nagrodzony przez ochlapanie wodą tuż przed tym, jak Q wślizgnął się do wanny. Zaledwie kilka chwil później 007 otworzył oczy, zdając sobie sprawę, że prywatność była jednym z luksusów, których Q prawdopodobnie został pozbawiony. Sama myśl o tym, że Q bał się wziąć prysznic podczas pobytu z Westfordem, sprawiła, że Bond zawarczał nisko i gardłowo. Odgłos był prawie bezdźwięczny, bardziej wyczuwalny niż słyszalny.

— Przepraszam, że przeszkadzam — dobiegł go głos dzieciaka. Dźwięk wzmocniony przez małe pomieszczenie i względną ciszę. Był również plusk wody, więc może Q przynajmniej usadowił się wygodnie w wannie.

— Jestem agentem 00, Q. Śpimy, kiedy jesteśmy martwi — powiedział Bond w typowym dla siebie dowcipie.

Q wskazał na to.

— To było okropnie banalne. Wiesz o tym, prawda?

Cichy śmiech Bonda rozniósł się po pokoju i zerknął na bok, gdzie widział tylko krawędź wanny i podłogę przed nią - gdzie Q, jak było do przewidzenia, starannie złożył zarówno swoje ubranie, jak i ręcznik. Nawet bandaż owinięty wokół jego kostki został zdjęty i ułożony w ładny stos. Bond zauważył, że wszystko było w zasięgu ręki, co sam robił, ponieważ miał zbyt wiele przypadków, kiedy musiał uciekać prosto spod prysznica.

— Nie powinieneś mieć takich nawyków, Q — wymamrotał bez zastanowienia, a jego słowa niosły zmęczenie i zrezygnowanie.

— Niby jakie? — nadeszła nadąsana odpowiedź.

— Nie baw się ze mną w nieświadomego, Q. Wiesz, co mam na myśli. Teraz, kiedy jesteś w moim domu, za każdym razem, gdy wyskoczysz z łazienki w krótszym czasie niż dziesięć minut i dziesięć stopni zimniejszy niż wtedy, gdy wszedłeś do niej, spodziewaj się, że od razu wprowadzę cię do niej z powrotem — obiecał Bond.

Mały Q prychnął, by ukryć cichy śmiech, który brzmiał na potajemnie zadowolony.

— A potem będziesz siedział pod drzwiami jak wielki pies stróżujący?

Niepewny, czy miał być zakłopotany, czy dumny, Bond wysublimował swoje prychnięcie, po czym uroczo odpowiedział:

—Nie lubisz mojego towarzystwa?

— Mam siedem lat! Nie… nie potrzebuję opiekunki, by się wykąpać!

Może chodziło tylko o Bonda, ale nie sądził, że Q rzeczywiście brzmiał na tak zdenerwowanego. Mimo to prawdopodobnie przesunął granice tego, co było społecznie akceptowalne, więc zaczął wstawać.

I natychmiast został zatrzymany przez zaalarmowany pisk i mokrą głowę Q wychylającą się zza ściany wanny.

— Proszę… proszę, nie odchodź! — Jego oczy wydawały się większe bez okularów i najwyraźniej musiał się starać, aby skupić swój wzrok na twarzy Bonda ze swoją krótkowzrocznością. Jego palce wydawały się takie małe i patykowate, kiedy trzymał je nad krawędzią wanny. — Przepraszam, że nie możesz spać i że jestem dziwny z powodu pryszniców i…

— Q! — Bond przerwał mu stanowczo, ale nie głośno. Oparł się plecami o ścianę. Q zmrużył oczy, próbując podążyć za nim spojrzeniem. Nie chcąc, aby Q poczuł się nieswojo, ponieważ był nago podczas kąpieli z dorosłym mężczyzną w pokoju, Bond wyciągnął rękę i przechylił ją tak, by jedynie poklepać głowę dzieciaka. — Uspokój się. Zostanę, jeśli chcesz. — Niepewny, czy Q to zobaczy, ale próbując na wszelki wypadek, Bond uśmiechnął się szelmowsko i dodał: — Poza tym nie żartowałem, że nie zasnę. Będę na nogach przynajmniej do powrotu Aleca, a on nigdy nie wraca szybko.

Nie ruszając się, dopóki 007 nie cofnął ręki, komputerowy geniusz rozluźnił się i ponownie zniknął za krawędzią wanny.

— Dobra. — Brzmiał, jakby mu ulżyło.

— A i Q?

— Tak?

— Nie zasypiaj w wannie. Wiem, że Alec dał ci wystarczająco dużo cukru, abyś biegł aż do Armagedonu, ale ostrzeż mnie, jeśli ciepłą woda zacznie cię usypiać.

OoO

Wysoki poziom cukru najwyraźniej nie mógł zwalczyć wyczerpania wynikającego z długiego dnia i późną porą. Q był na wpół śpiący, zanim wyszedł z wanny. Udało mu się założyć spodnie, zanim prawie zasnął, przykucnięty przy ścianie wanny, z ręcznikiem na ramionach i oczami opadającymi, jak u szczeniaka. Bond prychnął, rozbawiony wbrew sobie i w końcu odsunął się od ściany. Q nie podskoczył ani nie zaprotestował, gdy Bond podciągnął ręcznik na tyle, by zacząć osuszyć włosy Q - plątaninę mokrych włosów a następnie odrzucił go niedbale na bok, zamiast tego przynieść nowy, puszysty, suchy ręcznik. Q oczywiście protestował na stratę swojego ciepłego płaszczo-ręcznika, ale Bond bez słowa go udobruchał, owijając go nowym. Zastanawiał się, czy nie spróbować wcisnąć Q z powrotem w koszulę, ale z tak bezwładnymi ramionami dziecka, pomyślał, że byłoby to jak próba założenia koszulki na ośmiornicę. Zamiast tego mruknął:

— Wstawaj.

Podniósł Q z ręcznikiem i całym tym bałaganem.

— Mam nogi. Mogę chodzić — wymamrotał kłótliwie Q, ale jego słowa były stłumione przez kołnierzyk koszuli 007 i prawie nie miały w sobie żadnego przekonania. Po nich nastąpiło ziewnięcie, gdy Q położył jedną rękę na ramieniu Bonda, a jego małe, ciepłe oddechy muskały skórę 007.

— Ach, mały terror śpi? — Co zaskakujące, 006 mimo wszystko już wrócił, a kilka toreb leżało na podłodze obok miejsca, gdzie leżał rozwalony na kanapie. W żaden sposób nie skomentował faktu, że zarówno Bond, jak i Q wyszli z łazienki. Jego spojrzenie było nieprzeniknione, ale nie było w żaden sposób protekcjonalne ani podejrzliwe. Czasami 006 był nietaktowny jak buldożer, innym razem pokazywał, że naprawdę miał spryt, jeśli chodziło o sytuacje społecznie, zwłaszcza w tych, które były delikatne i zawierały dzieci o kruchym temperamencie, jak się wydawało. — Połóż go w moim pokoju. Wezmę kanapę.

Bond otworzył usta, by zaprotestować, ale zobaczył, jak 006 opadł na kanapę, beztrosko przerzucając jedną nogę przez bok. Jego mina mówiła, że było mu zupełnie wygodnie i prawdopodobnie tak było - po misji 006 mógł spać na podłodze i nie narzekać. Pomimo tego, że nazywał Q kotkiem, 006 był tak naprawdę jednym z dużych kotów, które mogły spać gdziekolwiek chciały. Uśmiechając się, Bond odwrócił się w stronę drugiej sypialni, która znajdowała się obok jego. Układ był dobry, ponieważ Alec, bez względu na to, jak bardzo był zmęczony, spał wystarczająco lekko, by zauważyć, czy Q z jakiegokolwiek powodu wyszedł z pokoju i udał się do drzwi. Wszystkie niezwykłe nawyki chłopca sprawiły, że Bond musiał być przygotowany na wszystko.

Q był lekki, mały i kościsty w jego ramionach. 007 zdołał odsunął kołdrę, ale chrząknął zaskoczony, gdy ręce Q odruchowo zacisnęły się w pięści na jego koszuli, gdy próbował go położyć.

— Q, będziesz musiał puścić, jeśli chcesz, żeby któreś z nas dzisiaj spało — namawiał łagodnym tonem.

W odpowiedzi otrzymał, zdezorientowane, zniekształcone przez sen:

— Cio …? — A potem Q zwinął się mocniej przy jego pierś, najwyraźniej bojąc się puścić, a sugestia tego wywołała odwrotną reakcję.

007 westchnął, po czym płynnie zmienił taktykę.

— W porządku, Q. — Delikatnie przeczesał dłonią jego włosy. — Ciii. W porządku.

Kiedy to sprawiło, że niektóre mięśnie małego ciała niepewnie się rozluźniły, poszukał dłoni Q, delikatnie ją prostując. Palce chłopca były tak kruche w uścisku 007, że mężczyznę przeszedł dreszcz strachu, wiedząc, że mógł przestawić wszystkie małe kości, po prostu ściskając je niewłaściwie. Ale udało mu się wplątać ręce Q z jego koszuli, nie raniąc go (ani nawet go nie budząc), a następnie z powodzeniem położył chłopca do łóżka. Ręcznik został zastąpiony kołdrą i kocami, a Bond poczuł się skrępowany, gdy odkrył, że otula kołdrą małe ciałko. Gdy wyprostował się z westchnieniem ulgi, zobaczył, jak Q nieświadomie zwinął się w kłębek - mniejszy kształt, mniejszy cel. Więcej ciepłą, mniej niechcianej uwagi. Nie zajmuj miejsca, nie ryzykuj, że ludzie będą się na ciebie denerwować. Po raz pierwszy 007 żałował, że nie był tak dobrze wyszkolony w odczytywaniu mowy ciała, ponieważ to sprawiło, że ponownie obudziła się w nim ta ochronna, śmiertelna potrzeba. Chciał kogoś zabić.

Zamiast tego usiadł na krawędzi łóżka i powoli gładził plecy Q, aż małe, smukłe ciałko rozluźniło się - najpierw trochę, potem więcej, aż spał bardziej jak normalne dziecko.

OoO

Bond zostawił okulary Q na małej szafce obok łóżka i zostawił otwarte drzwi, mniej więcej potykając się ze zmęczenia do salonu. Czuł, że to był najdłuższy dzień w jego życiu.

— Chyba potrzebuję alkoholu.

— Już jest polany i na stole. — Bond wiedział, że Alec tak naprawdę nie spał. W rzeczywistości telewizor był włączony, choć wyciszony. Nawet bez napisów Alec był wystarczająco dobry w czytaniu z ruchu ust, by śledzić większość wątków w serialu. — Chyba, że wolisz zamiast tego pączki? — zażartował 006 z kanapy, uśmiechając się krzywo.

Parskając, 007 był już w połowie drogi do kuchni i obiecanego drinka.

— Ciesz się, że wybrałeś cukier, a nie alkohol, aby rozluźnić mojego Q, myślę, że nie byłoby to dobre dla mnie. — Wypił szklankę alkoholu jednym haustem, nie odczuwając potrzeby posmakowania go, po prostu delektując się paleniem i ciepłem, które spowodowało. Wyobraził sobie, jak alkohol wsiąkał do jego organizmu i usuwając część niepokoju i napięcia. — Masz szczęście, że nie kazało mu to biegać wokół, aż do wschodu słońca. Kazałbym ci zostać przytomnym razem ze mną.

Alec roześmiał się, głębokim dźwiękiem, który szybko odciął, gdy zdał sobie sprawę, że mają gościa, którego nie trzeba było budzić. Przechylił głowę, by spojrzeć przez oparcie kanapy, w stronę ciemnej sypialny, zajmowanej teraz przez geniusza w okularach i z ptasim gniazdem na głowie.

— “Mój Q”, mówisz, James?

— Zamknij się, Alec.

— Zawsze miałeś skłonności do zaborczości. Nie ma się czego wstydzić.

— Tak jak twojego złamanego nosa. Czy znalazłeś ubrania? — Bond szybko zmienił temat z jego szybko narastającego przywiązania do małego Quinna Fincha.

Alec przemieścił się, by ponownie na niego spojrzeć, leżąc na kanapie, jakby jego mięśnie i kości przestały istnieć.

— W torbach. Musiałem trochę poszukać, aby znaleźć sklep o tej porze, ale wszystko powinno tam być. — Nagle lekki nastrój Aleca zniknął i przemówił niższym, poważniejszym głosem, wskazując głową w kierunku łazienki. — Kłopoty? — Tylko tyle powiedział.

Kiedy Bonda przeszła kolejna fala gniewu, zastanawiał się nad kolejnym drinkiem, ale się powstrzymał. Upijanie się było czymś, co on i Alec robili, żeby się zrelaksować przy wielu okazjach, ale miał dość rozsądku, aby pomyśleć, że z dzieckiem w domu byłoby to nieodpowiedzialne. Zwięzłym tonem wyjaśnił, co się stało.

Kiedy skończył, Alec zamrugał kilka razy.

— Myślał, że będziesz na niego cholernie wściekły, jeśli zrobi cokolwiek poza krótkim, zimnym prysznicem? Jestem wyszkolonym zabójcą i uważam, że jest to chore.

— Nie przypominaj mi — warknął 007, opierając się o ścianę i krzyżując ramiona. — Już chcę wyśledzić tak zwanych rodziców Q i zrobić coś, czego będę żałować.

Uśmiech Aleca był zbyt wilczy i ostry, aby być przyjaznym.

— A co w tym złego?

Bond prychnął, podniesiony na dachu łatwą akceptacją Q przez Aleca - w rzeczywistości, mimo że znał go zaledwie kilka godzin (i został przez niego od razu ugryziony), 006 już naśladował opiekuńczość Jamesa.

— Najpierw skupmy się na Westfordzie. Czy M powiedziała ci coś o tym, czy jego śmierć została potwierdzona?

Prawdę mówiąc, Bond nie był pewien, co chciał usłyszeć: „tak, mężczyzna nie żyje:, czy „nie, jest żywy, ale możesz go wytropić i zabić w znacznie powolniejszy sposób”.

Niestety wszystko, co Alec mógł zaoferować, to wzruszenie ramionami i stwierdzenie:

— To była twoja misja, James, a M jest starym smokiem o zamkniętych ustach. Poza tym weź pod uwagę nasze rekordy.

Udając dość dziecinnie, że nie rozumie, 007 odwrócił wzrok.

— Jakie rekordy? Z pewnością nasze upodobania do wysadzania rzeczy w powietrze nie ma tu zastosowania.

— James. — Alec stanowczo zwrócił jego uwagę. Leżąc na kanapie z rękami skrzyżowanymi na piersi, 006 nadal wyglądał onieśmielająco. — Ilu złych ludzi zabiliśmy, zamiast wybrać ucieczkę? Jeśli ty, albo ja, szczerze mówiąc, ponieważ twój Q to uroczy mały drań, znajdziemy Westforda żywego…

— Zabijemy go — dokończył Bond bez wahania i emocji.

To było takie proste: leżało to w ich naturze, a teraz kierowali się przy tym również sercem, ponieważ maltretowany chłopiec spał spokojnie w pokoju za nimi.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

2024 rok
Opublikowałam 102 rozdziałów
Opublikowałam 15 miniaturek
Rozpoczęłam 14 opowiadań
Zakończyłam 9 opowiadań
Rozpoczęłam 4 nowe serie
Zakończyłam 2 serie

Szukam bety! Zainteresowanych proszę o kontakt.
Powrót do góry Go down
Sponsored content





[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty
PisanieTemat: Re: [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)   [Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33) Empty

Powrót do góry Go down
 
[Skyfall][T][NZ] Psy stróżujące są wspaniałymi opiekunkami (12/33)
Powrót do góry 
Strona 1 z 1
 Similar topics
-
» [Skyfall][T][M] Jak wytrenować szpiegów
» [Skyfall][T][Z] Jak przetestować kwatermistrzów [3/3]
» [Skyfall][T][Z] Jak wychować zmiennokształtnych [2/2]
» [Skyfall][T][M] Jak uspokoić kota (Q)
» [Skyfall] Jak przetrwać tydzień egzaminów

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
~.Imaginarium.~ :: FANFICTION :: Serial & Film & Adaptacje :: Ogólne :: +12-
Skocz do: